Dawid Kubacki zamiast rywalizować w Lahti, będzie przez najbliższe dni trenował w Eisenerz. Wszystko po to, by poprawić jeszcze swoją dyspozycję przed zbliżającym się Raw Air. Thomas Thurnbichler, trener kadry polskich skoczków, decyzję o "zesłaniu" Kubackiego, podjął po jego fatalnym starcie w PŚ w lotach w Oberstdorfie. Niebywały wyczyn, kosmiczny lot w Lahti. Rekord skoczni dwukrotnie pobity Nasz skoczek w rozmowie z Interia Sport, przyznał, że jest zaskoczony decyzją szkoleniowca, ale oczywiście zaakceptował ją. Uchylił też rąbka tajemnicy, jeśli chodzi o dyspozycję Polaków tej zimy. Jego zdaniem nie miały na to wpływu ani zmiany sprzętowe, ani zmiana techniki u skoczków z innych krajów. Kubacki wyjaśnił też, dlaczego nie uśmiecha mu się trenowanie w czasie sezonu, zamiast startów, a między wierszami zdradził też, jaka przyszłość czeka naszych weteranów w kadrze. Tomasz Kalemba, Interia Sport: Jak się czujesz na zesłaniu? Dawid Kubacki: - Może to zbyt górnolotnie nazwane i z przesadą, ale jest w porządku. W czwartek dojechaliśmy do Eisenerz i od piątku ruszamy z kopyta z pracą. Z kim będziesz pracował? - Jestem z trenerami Wojtkiem Toporem, Zbyszkiem Klimowskim i Krzyśkiem Biegunem. Mamy wizję tego, co chcemy wypracować. Mam nadzieję dobrze wykorzystać tych kilka dni. Masz sparingpartnerów? - Są z nami Jasiek Habdas i Kacper Juroszek. Nie będę zatem sam. Oni też przyjechali potrenować. Jest tutaj też szkoła sportowa, więc pewnie trochę osób będzie na skoczni. We wcześniejszych rozmowach przyznawałeś, że byłeś zaskoczony decyzją trenera Thomasa Thurnbichlera, który nie powołał cię na zawody Pucharu Świata w Lahti. Można powiedzieć, że pod koniec sezonu dopiął swojego, bo na treningi chciał cię już wysłać na początku zimy. Ty jednak stawiałeś opór. - Trudno, żebym nie był zaskoczony decyzją trenera. Nie zakładałem takiego scenariusza. Zwłaszcza że w Sapporo zacząłem łapać wiatr w żagle. Byłem tam w stanie wskoczyć do "10". Weekend w Oberstdorfie był dla mnie rzeczywiście mocno nieudany. Mimo tego brak powołania na Lahti, był dla mnie zaskoczeniem. Co jednak zrobię? Skoro taka decyzja została podjęta, to mi zostało tylko się do niej dostosować. Tak, jak miałem zapał do tego, by dalej swoją pracę kontynuować w Lahti, tak będę ją kontynuował w Eisenerz. Odczuwasz jeszcze skutki upadku w Oberstdorfie, bo nie wyglądało to zbyt dobrze? - O dziwo, nie. Myślałem, że w kolejnych dniach coś wyjdzie, bo jednak trochę szarpnęło mną. Liczyłem się z tym, że może boleć kark albo coś innego, ale bezboleśnie wyszedłem z tego upadku. Co się zmieniło od ubiegłej zimy, w której walczyłeś o Puchar Świata. Nagle stałeś się typowy średniakiem. Oczywiście twoja sytuacja - ze względu na poważne problemy Marty - była nieco inna, bo skoki zeszły na dalszy plan. Były różne komplikacje. Później zacząłeś też przygotowania. Przed sezonem byłeś jednak pełen optymizmu. Cieszyłeś się też z tego, że ciebie akurat niemal nie dotkną zmiany sprzętowe. Tymczasem, między innymi, sprzęt był powodem tego, że ta zima wyszła tak, a nie inaczej? - Nie do końca chyba wpływ na to, jak wygląda ta zima w naszym wykonaniu, ma sprzęt. Przynajmniej jeśli chodzi o mnie. Zmiany, jakie Międzynarodowa Federacja Narciarska (FIS) wprowadziła, sprawiły, że teraz skacze się na takim sprzęcie, na jakim ja to robię od lat. Tak naprawdę nic nie musiałem zatem zmieniać. Być może wysokość piętki tylko u mnie różniła się dwa milimetry. I to byłoby na tyle. W kombinezonach zmieniło się to, że wróciliśmy do przepisów, w których do zmierzonej wysokości dodaje się trzy centymetry. To sprawiło, że u wszystkich krok poszedł do góry. To nie wpływa na to, jak kombinezon jest uszyty, poza długością nogawki. Dlatego na sprzęt nic bym nie zwalał. To na co? - Mam swoje przemyślenia. Dopóki nie przegadamy z trenerami wszystkiego, a prawdopodobnie będzie to po sezonie, to nie chciałbym wychodzić przed szereg, bo to nie o to chodzi. W tej chwili pracujemy nad tym, by załagodzić skutki, a prawidłowym leczeniem trzeba się będzie zająć w kolejnym okresie przygotowawczym. Adam Małysz, prezes Polskiego Związku Narciarskiego, w kółko powtarza o tym, że świat zaczął inaczej skakać, a wy wciąż pchacie tak, jak uczył was tego jeszcze Stefan Horngacher. Z drugiej strony widać, że ty skaczesz zupełnie inaczej niż w tym znakomitym dla ciebie ubiegłym sezonie. - Na pewno skaczę dużo krócej (śmiech). Nie analizowałem sytuacji pod kątem tego, czy świat zaczął skakać inaczej. Nie wydaje mi się jednak, bo tak szeroko zakrojonych zmian w technice, trudno jest dokonać w rok. To wszystko trwa. My też robiliśmy zmiany i sam widzę, że moje skoki wyglądają zupełnie inaczej niż te z ubiegłej zimy. Próbowaliśmy się zaadaptować do tych zmian. Nie do końca to jednak działa. Efekty, jakie są, każdy widzi. Brakuje nam przede wszystkim odległości. Ten sezon jest dla was zimnym prysznicem? I czy to koniec harców tych starych wyg, jak się o was mówi? Nie wydaje mi się jednak, żebyście tak łatwo odpuścili? - Na pewno nie zapomnieliśmy skakać. Wciąż nam się bardzo chce skakać. Wciąż mamy też jeszcze zdrowie i siłę. To są czynniki, które pozwalają myśleć o dalszym skakaniu na dobrym poziomie. Po nas wszystkich to widać. Zresztą sam fakt, że chcemy startować, by walczyć o to, żeby było coraz lepiej. I to mimo tego, że w tym sezonie jest źle. Każdy z nas wciąż uważa, że jeszcze ma w tym sporcie coś do osiągnięcia i nie zamierza odwieszać nart na kołek. Ten sezon rzeczywiście jest mocno zimnym prysznicem dla nas wszystkich. Nie tylko dla skoczków, ale też dla całego sztabu szkoleniowego oraz związku. Najistotniejsze będzie teraz to, by po tym sezonie wyciągnąć odpowiednie wnioski, by w kolejnym okresie przygotowań pracować tak, żeby następnej zimy takiej niespodzianki nie było. Tak naprawdę można byłoby odpuścić ten sezon i spędzić czas z rodziną. Tyle że w skokach ważne jest chyba też to, by nawet w tej ostatniej próbie znaleźć to, co będzie punktem wyjściowym do rozpoczęcia przygotowań do kolejnego. - Zawsze fajnie jest skończyć sezon na wyższym poziomie, by z innego pułapu zaczynać przygotowania do kolejnego. Po to każdy z nas trenował całe lato, żeby zimą startować. Walczymy zatem do samego końca. To już są tak naprawdę kroki podjęte w tym kierunku, żeby kolejny sezon był lepszy. Jeśli sam po sobie będę widział, że zaczyna wszystko iść w dobrą stronę, to na pewno z większą werwą przystąpię do treningów latem. Po tym, jak wyglądała ta zima, można było dowiesić narty po pierwszej części sezonu i skupić się tylko na treningach. Gdybyśmy tak zrobili, to z jakim zapałem przyszlibyśmy na zajęcia latem? Mimo tego, jak jest, trzeba po prostu cały czas walczyć. I dlatego nie chciałem odpuszczać zawodów. Trzeba wierzyć w to, że będzie jeszcze dobrze. Bez tego nie byłoby żadnego z nas w tym miejscu, w jakim jesteśmy. Poczułeś w trakcie tego sezonu, że ludzie mniej przychylnie patrzą na wasze wyczyny? Jak człowiek jest w sztosie, to wtedy nic mu nie przeszkadza i leci, jak na skrzydłach. Kiedy jednak idzie gorzej, to często zwraca się uwagę na to, co dzieje się w otoczeniu. - Nie mam za wiele czasu na to, by czytać wszystko, co się pojawia w komentarzach, czy w opiniach ekspertów. Czasami jednak takie rzeczy do nas docierają. Każdy chyba jednak liczy się z tym, że jak jest fajnie, to po plecach poklepują cię wszyscy, a jak nie idzie, to pojawiają się słowa krytyki. To jest normalne. Teraz tylko zależy ode mnie, czy skupię się na tym, by robić swoją robotę i pracować nad tym, by było lepiej, czy jednak skupię się na walce z hejtem i komentarzami. To ostatnie jednak nie jest mi do niczego potrzebne. Rozumiem jednak, że pojawia się krytyka. Sam od siebie oczekuję dobrych wyników i efektów treningów. Sam też jestem sfrustrowany tym, że to nie działa tak, jak powinno. Dlatego rozumiem kibiców i ekspertów, kiedy się złoszczą, bo oni też mają pewne oczekiwania. Dopóki to wszystko trzyma się w pewnych ramach i nie dochodzi do rękoczynów (śmiech), to krytykę trzeba przyjąć na klatę i skupić się na swojej robocie. Wdrapywanie się na szczyt zawsze jest fajne, choć trudne. Spadanie z niego trwa moment i chyba bardzo boli? - To rzeczywiście boli. W ostatnim sezonie, kiedy trenerem był Michal Doleżal, też było źle i ciężko, a mimo wszystko byłem w stanie wyjechać z igrzysk z medalem olimpijskim. To pokazuje, że ten sport jest nieprzewidywalny i walka do końca potrafi się po prostu opłacić. To zapowiedź tego, że Dawida Kubackiego zobaczymy jeszcze na podium tej zimy? - Będę nad tym pracował. Co z tego wyjdzie? Zobaczymy. Rozmawiał - Tomasz Kalemba, Interia Sport