Tomasz Pochwała był świetnie zapowiadającym się skoczkiem narciarskim. W Pucharze Świata debiutował w wieku 16 lat. Dwa lata później brał udział w mistrzostwach świata, w wieku 18 lat wystąpił w zimowych igrzyskach olimpijskich w Salt Lake City. W tym samym roku miał jednak koszmarny wypadek w Planicy, po którym jednak jego kariera wyhamowała. Ze skoków przeniósł się do kombinacji norweskiej i w niej potrafił nawet zdobywać punkty Pucharu Świata. W tej dyscyplinie uczestniczył też w mistrzostwach świata. Na koncie ma medale uniwersjady w kombinacji norweskiej. Po zakończeniu kariery sportowej był trenerem kadry dwuboistów. Obecnie pracuje w klubie Ewy i Kamila Stochów - KS Eve-nement Zakopane, a także w Szkole Mistrzostwa Sportowego w Zakopanem. Skoki narciarskie to całe jego życie Dawno pana nie było na skoczni. Co pan robi w Kulm? - Mamy w tym miejscu seminarium Międzynarodowej Federacji Narciarskiej (FIS) przygotowujące do pracy kierownika zawodów międzynarodowych. Doszkalamy się i wymieniamy opiniami. Jestem w tym gronie świeżakiem, bo dopiero zaczynam tę przygodę. Staram się czerpać jak najwięcej i obserwuję, jak wygląda praca na takich zawodach, a rzeczywiście na lotach wiele się dzieje. Mam nadzieję, że kiedyś będę kierownikiem zawodów w zawodach Pucharu Świata w Zakopanem. Odpowiedzialna funkcja. - Zdecydowanie, ale lubię wyzwania. Nie może pan się rozstać ze skokami. Tradycja zobowiązuje, bo przecież pana ojciec to trener i sędzia, a dziadek Franciszek Groń-Gąsienica był pierwszym polskim medalistą zimowych igrzysk olimpijskich? - Tata był związany ze sportem, dziadek też. To jak mogłoby być inaczej. Poza tym kocham to, co robię. Ciężko byłoby mi żyć bez skoków. Całe życie jestem z nimi związany. Co pan zatem robi jeszcze w skokach? - Jestem trenerem w klubie KS Eve-nement Zakopane. Trenuję tam dzieci. Poza tym jestem trenerem w Szkole Mistrzostwa Sportowego w Zakopanem, gdzie zajmuję się licealistami. W wolnych chwilach chciałby być bliżej organizacji zawodów w skokach. I w tym kierunku się kształcę. Jestem też delegatem FIS w kombinacji norweskiej. "Gdybym wypadł ze skoków i teraz wrócił, to przeżyłbym szok" Ma pan dopiero 39 lat, ale karierę sportową zakończył pan dziesięć lat temu. Jednak nie jako skoczek, ale dwuboista. Zresztą nawet zdobywał pan punkty Pucharu Świata w tej dyscyplinie sportu. Jak jednak - pana zdaniem - zmieniły się skoki w ostatnich latach? - Jeżeli człowiek jest cały czas w obiegu, to można mówić o kosmetycznych zmianach. Gdybym jednak wypadł z tego kieratu 15 lat temu i teraz wrócił, to przeżyłbym szok. Zmieniła się technika skoków, ale też mocno ewoluował sprzęt. Do tego skocznie też wyglądają inaczej niż jeszcze kilkanaście lat temu. Kiedy widzi pan "mamuta" serce mocniej bije? - Jako kibic byłem raz w życiu na lotach w Planicy. Stałem wówczas na trybunach. Teraz - pierwszy raz w życiu - miałem możliwość obejrzenia lotów z każdej strony. Byłem na progu. Widziałem z bliska zawodników w locie i muszę przyznać, że robi to wrażenie. Stałem pod wieżą sędziowską w okolicach 140. metra i czułem powietrze, jakie mają zawodnicy pod nartami. Zobaczyłem, jaki wpływ ma minimalny ruch powietrza na lot. Większe przeżycie jest teraz, kiedy pan nie skacze, czy jednak większe było, gdy był pan zawodnikiem? - Teraz jest zdecydowanie większe. Kiedy skakałem, to byłem trochę automatem. Do tego buzowała adrenalina. To jest inna perspektywa. Koszmarny wypadek w Planicy. "Nie chcę w to brnąć. Nigdy się tego nie dowiem" W 2002 roku miał pan poważny wypadek w Planicy. To cud, że wówczas niemal wyszedł pan bez szwanku. - Od tego momentu nie startowałem już na "mamucie". Od wypadku nie odnosiłem jednak sukcesów. Można to zrzucać na wiele rzeczy. Jeden powie, że nie miałem talentu. Inny, że nie pasował mi sprzęt, a jeszcze ktoś, że byłem zablokowany po upadku. Tak naprawdę jednak sam się tego nigdy nie dowiem. I nawet nie chce w to brnąć. Po prostu taka była moja historia. Staram się nie wracać do tych chwil. Pana wypadek wyglądał bardzo podobnie do tego, jaki miał Norweg Daniel-Andre Tande. - To prawda. Tylko w jego przypadku były o wiele poważniejsze konsekwencje. Mnie trochę sponiewierało. Miałem poranioną twarz i naciągnięte więzadła w kolanie. Norweg z kolei był w śpiączce. Był pan trener kadry w kombinacji norweskiej. Wróci pan jeszcze do pracy na tym poziomie? - Jestem zdania, że nigdy nie wolno palić mostów za sobą. Na razie jestem zadowolony ze swojej pracy. Bardzo podoba mi się trenowanie dzieciaków. Uwielbiam to, bo dzieci są po prostu szczere. Nic nie ukryją i wszystko wyrażają emocjami. Jestem naprawdę bardzo zadowolony z pracy w klubie i w szkole. Nie staram się na siłę robić z kogoś wielkiego zawodnika. Za wcześnie na to. Staramy się, by sport uprawiało jak najwięcej dzieciaków. One mają się na razie bawić tym, co robią. Kładziemy nacisk na trening ogólnorozwojowy. Nie jesteśmy zafiksowani tylko na skoki. Uczymy jednak też dyscypliny, systematyczności, ale też kultury osobistej i szacunku do siebie oraz do innych. W Bad Mitterndorf - rozmawiał Tomasz Kalemba, Interia Sport