Marek Rudziński w przeszłości był wicemistrzem Polski w koszykówce z Polonią Warszawa. Z Czarnymi Koszulami sięgnął też po Puchar Polski. Swoją przygodę z dziennikarstwem zaczynał w prasie, ale szybko trafił do Polskiego Radia. Tam przeżył niezapomniane chwile we wspaniałej redakcji, która była dla kibiców prawdziwym przewodnikiem po sporcie. Marek Rudziński wystąpił w tej roli po raz ostatni. Poruszające sceny w Planicy Od 2000 roku Rudziński stał się jednak głosem Eurosportu. W nim spędził prawie 20 lat. Nie ciągiem, bo w latach 2012-2017 miał przerwę na pracę w TVP Sport. Tam stworzył niezapomniany duet z Włodzimierzem Szaranowiczem. Obaj raczyli nas swoim kunsztem w relacjach ze skoków narciarskich, ale też z lekkoatletyki. Rudziński, który kilka dni temu kończył 70 lat, nie będzie już komentował skoków w Eurosporcie, ale jeszcze nie żegna się ze stacją. Ostatnią imprezą, jaką skomentuje, będą igrzyska olimpijskie w Paryżu. Po nich - jak przyznał w rozmowie z Interia Sport - nie zamierza się rozstawać ze sportem i pewnie - od czasu do czasu - zobaczymy go jeszcze w studiu stacji. W rozmowie z nami Rudziński nie ukrywał, że skoki straciły swoje piękno przez przeliczniki. Przez nie - jego zdaniem - sport ten stał się mniej zrozumiały dla kibiców, ale też o wiele trudniejszy do komentowania. Legenda polskiego dziennikarstwa wracała też do wspomnień z lat pracy w Polskim Radiu. To z tego okresu pochodzi wiele anegdot. Marek Rudziński: jestem przeciwnikiem przeliczników, skoki idą w złym kierunku Tomasz Kalemba, Interia Sport: Od początku XXI wieku aż do teraz mamy do czynienia z największymi sukcesami w polskich skokach. I to jest ten czas, kiedy pan zasiadał za mikrofonem i mógł nam to wszystko pięknie opisywać. Marek Rudziński, komentator Eurosportu: - Tak się złożyło, że po sukcesach polskich skoków w ubiegłym wieku mieliśmy długą przerwę. I wszystko znowu zaczęło się od Adama Małysza. Miałem to szczęście, że zacząłem komentować skoki narciarskie na zimowych igrzyskach olimpijskich w Lillehammer w 1994 roku. Wtedy jeszcze sukcesów nie było. Potem było Nagano, gdzie Adam Małysz był już naszym kandydatem do walki o wysokie lokaty. Od 2000 roku zacząłem pracę w Eurosporcie, bo ten zaczął pokazywać regularnie skoki narciarskie. Pojechałem na swoje pierwsze mistrzostwa świata w narciarstwie klasycznym do Lahti w 2001 roku, gdzie Adam zdobył swój pierwszy złoty medal. Potem to już szło siłą rozpędu. Byłem na wielu imprezach, a do sukcesów Adama zaczęli dołączać kolejni nasi skoczkowie: Kamil Stoch, Piotr Żyła, Dawid Kubacki. Miałem to szczęście, że mogłem komentować ich sukcesy indywidualne, ale też drużynowe. To było duże przeżycie dla mnie. Skoki są trudne do komentowania? - Kiedyś było o wiele łatwiej. Wiadomo było, że ten, kto skoczył dalej, to wygrał. Dzisiaj ten sport jest bardzo skomplikowany. Przez to trudniejsze stało się komentowanie tego, co dzieje się na skoczni. Dla odbiorcy jest to pewnie też mniej atrakcyjne. Niemal przy każdej okazji mówimy o tym, jaki był wiatr i o tym, czy zawodnik ma dodane, czy odjęte punkty. I teraz zdarzają się sytuacje, że ten, kto skoczył 130 metrów, przegrywa z tym, co skoczył znacznie mniej. Bez wyjaśnienia, dlaczego tak się stało, jest to trudne do zrozumienia. Wyjaśnianie z kolei jest w komentarzu nieco uciążliwe. I dla nas, i dla słuchacza. Przez to jestem zagorzałym przeciwnikiem przeliczników. Tyle lat pracy w sporcie przekonuje mnie, że nie ma możliwości stworzenia równych warunków dla wszystkich w sportach rozgrywanych na świeżym powietrzu. Obecne przeliczniki wiatru nie oddają dokładnie tego, co dzieje się na skoczni. Ja to wszystko przecież widzę na wykresach. Moim zdaniem przez to skoki idą w złym kierunku. Nie ja jednak za to odpowiadam. Gdzie pan stawiał pierwsze kroki w dziennikarstwie? - Zaczynałem w gazecie. Uprawiałem wyczynowo sport. Byłem koszykarzem Polonii Warszawa. Dobrze znałem Michała Listkiewicza, który mieszkał blisko hali. Kolegował się z nami i akurat wtedy kończył studiować hungarystykę. W tym czasie duże jeździliśmy na turnieje na Węgry, a Michał jeździł z nami jako tłumacz. Za moment jednak został dziennikarzem katowickiego "Sportu" w oddziale w Warszawie. Mieli tam fajny zespół. Powoli kończyłem ze sportem. Po Polonii trafiłem na dwa sezony do warszawskiej Skry. Tam grałem w drugiej lidze. Zacząłem jednak rozpuszczać wici, że chciałbym pracować w dziennikarstwie. W styczniu odbywał się Turniej Wyzwolenia Warszawy. Michał przyszedł i powiedział mi, że zwolniło się miejsce w "Głosie Pracy". Kierownikiem działu był, nieżyjący już, Janusz Karaczewski. To był bardzo dobry dziennikarz, który kiedyś próbował grać w koszykówkę w Legii Warszawa. I znał mnie z parkietu. Ciepło przyjął mnie w redakcji. Od razu poprosił mnie o napisanie kilku tekstów. Pierwszy mojego autorstwa był o remoncie dachu na Torwarze. Wyniknęła tam jakaś afera. Poszedłem na konferencję i coś napisałem. Janusz powiedział: Ładnie napisałeś, ale napiszę to po swojemu. Podpisał mnie jednak moim nazwiskiem. Po prostu miał większą wiedzę ode mnie na temat całej sprawy. Potem zrobiłem za długi wywiad z Aleksandrem Skibą, ówczesnym trenerem polskich siatkarzy. Wyszło mi chyba dziesięć kartek, ale Janusz zrobił z tego trzy. Takie były początki. Potem zacząłem chodzić do drukarni na nocne dyżury do Domu Słowa Polskiego, gdzie drukowana była prasa. W marcu 1981 roku dostałem etat w "Głosie Pracy". Niestety moja przygoda z tą gazetą trwała tylko do 13 grudnia 1981 roku. Jak ogłoszono stan wojenny, to z wyjątkiem pewnych tytułów, gazety przestały się ukazywać. Niektóre wracały, ale "Głos Pracy" już nie. Janusz Karaczewski znalazł mi jednak pracę w "Sztandarze Młodych". Tam poszedłem do świetnego zespołu, ale też nie popracowałem zbyt długo. Szef działu Janusz Cieśliński akurat przechodził do Polskiego Radia. I zaproponował mi, żebym poszedł razem z nim. Musiałem zdać egzaminy na Kartę Mikrofonową. I tak zostałem w radiu. Tam pracowałem do 2000 roku, czyli 19 lat. To był piękny czas Polskiego Radia. Wielkie nazwiska i wspaniała praca przez was wykonywana. - Radio w latach 80. i 90. to była cudowna instytucja. Odgrywało ono znaczącą rolę, bo było bardzo na bieżąco. Mieliśmy zespół ludzi, którzy się lubili i traktowali radio, jak klub przyjaciół. Wszystkie redakcje to była jedna wielka zżyta grupa. Od czasu do czasu były imprezy, bo ktoś miał urodziny albo imieniny. Na taki uroczystościach pojawiali się nawet prezesi. Był czas na to wszystko. Oczywiście nie odbywało się to kosztem pracy. Każdy z nas solidnie i uczciwie pracował, ale przy tym świetnie się bawiliśmy. Nasze rodziny też przyjaźniły się poza firmą. Mieliśmy naprawdę wspaniałą ekipę. Przez trzy lata byłem nawet kierownikiem, ale to był zły czas, bo się po prostu do tego nie nadawałem. W pewnym momencie coś się zaczęło psuć. Pojawiła się konkurencja na rynku. Były problemy z pieniędzmi. Wtedy przyjąłem propozycję od Witka Domańskiego, szefa Eurosportu, by przyjść tam do pracy na stałe, bo z tą telewizją współpracowałem od początku jej istnienia w naszym kraju na tyle, na ile pozwalały mi obowiązki w Polskim Radiu. W Eurosporcie spędził pan wiele lat, ale z przerwą na pracę w Telewizji Polskiej. - Niedawno spotkałem się z Włodkiem Szaranowiczem, który obchodził 75. urodziny. Kiedy przychodziłem do radia, to on i Darek Szpakowski jeszcze tam pracowali. Przyjaźniliśmy się przez długie lata. Od wielu kolejnych szefów redakcji sportowej w Telewizji Polskiej miałem propozycję przejścia, ale nigdy nie chciałem - z różnych względów - tam etatu. W końcu nastał Włodek i on mnie namówił. W 2012 roku odszedłem z Eurosportu i poszedłem do TVP. To było przed Euro, które zresztą obsługiwałem w Gdańsku. Już wtedy kierowałem się w stronę tego miasta, bo z niego pochodzi moja żona. W Telewizji Polskiej byłem do 2017 roku. Też to był wspaniały okres. Mieliśmy naprawdę świetną ekipę. I było co robić, bo były skoki, ale też lekkoatletyka. A przede wszystkim igrzyska. Dużo się działo. Wróciłem jednak do Eurosportu, bo ten się o mnie upomniał. I tak kończę w nim swoją przygodę. "Nie boję się, że umrę z nudów, mam wiele pomysłów na życie" Żal trochę? - Nie boję się tego, że jak pójdę na emeryturę, na której zresztą jestem już oficjalnie, to umrę z nudów. Mam bardzo wiele pomysłów na życie. I dopóki zdrowie będzie dopisywało, to będę je realizował. Przez wiele lat intensywnej pracy nie miałem czasu czytać zbyt wielu książek albo obejrzeć sztuk teatralnych, czy bywać na koncertach. Nie zawsze był czas na zwiedzanie. Zwłaszcza w Polsce, ale też na świecie. Byłem kilkanaście razy w Paryżu, ale tak naprawdę nie znam tego miasta. Praca dziennikarska bowiem pochłania. Przyjeżdża się w konkretne miejsce wykonać swoją pracę i wraca się do domu. Tak to wygląda. Myślę też jednak, że tak całkiem to nie odejdę ze sportu. Jeżeli firma będzie chciała, to oferuję się w roli eksperta co jakiś czas. Gdyby pojawiła się możliwość komentowania lekkoatletyki, którą kocham, to jestem gotowy. Tyle że w Eurosporcie nie ma zbyt dużo tego sportu, bo nie mamy praw do największych imprez. Jeśli nie uda się, to trudno. W Gdańsku też mam co robić. Jest żona, są dzieci, wnuki, koty. Na działkach zajmujemy się dokarmianiem tych bezdomnych, a to wymaga też dużo czasu i poświęcenia. Sportem na pewno będę się jednak interesował, bo kocham go, choć teraz jest go zdecydowanie za dużo. Kiedyś w skokach w sezonie było ledwie ponad 20 konkursów, dziś mamy ich prawie 40. To jest przesada. Tak jest w każdym sporcie. To wiąże się z dużymi obciążeniami dla sportowców. Także psychicznymi. Oficjalne pożegnanie z Eurosportem to będą igrzyska olimpijskie w Paryżu? - Tak. Już wiem, że tam jadę. Będę na całych igrzyskach, ale jeszcze nie wiem dokładnie, czy będę coś komentował poza lekkoatletyką, przy której będę pracował z Januszem Rozumem. Jak zmieniło się dziennikarstwo przez lata pracy pana w tym zawodzie? - W sposób nieprawdopodobny na pewno zmieniła się technologia. Pierwsze teksty do gazety przygotowywałem na ręcznej maszynie do pisania. W radiu mieliśmy to szczęście, że była specjalna centrala międzynarodowa. Jeśli chciało się zamówić łączenie zagraniczne, to dostawaliśmy je po dziesięciu minutach, a nie po kilku dniach, jak zwykli ludzie. Pracowaliśmy na faksach. Przynosiło się zwoje papierów z depeszami. Był słynny pan Florczak, który był takim centrum zbierania informacji. Wszyscy ludzie, piszący dla gazet w RSW Prasa, dzwonili do niego, a on potrafił wszystko szybko zapisać. Miał przywiązaną słuchawkę telefonu bandażem do ucha i notował. Te bazgroły na maszynę przepisywała jego córka. Następnie przyjeżdżał wysłannik z gazety i odbierał tekst. Było tam jednak mnóstwo błędów. Nie było takiej wygody, jak telefony komórkowe. Przygotowując się do pisania o dyscyplinie, całe tygodnie spędzałem na obozach kadry. Uczyłem się sportu poprzez rozmowy z trenerami i zawodnikami. Przy okazji poznawałem fantastycznych ludzi. To była wielka wartość. To była też nauka dziennikarstwa. Skąd mogłem czerpać wiedzę, jak nie od ludzi? Dzisiaj wystarczy włączyć Internet i wszystko wiemy. Wtedy był też łatwiejszy dostęp do sportowców. Teraz jest on nieco trudniejszy. Dzisiaj świat rozwija się w niesamowitym tempie. Nie chcę mówić, czy dziennikarstwo jest teraz lepsze, czy gorsze. Na pewno jest inne, bo inaczej wygląda teraz praca dziennikarza. W czasach kiedy zaczynałem, to w całej Polsce było 100-150 dziennikarzy. By należeć do Klubu Dziennikarzy Sportowych (KDS) trzeba było mieć wykształcenie i zatrudnienie w redakcji. Był w nim sąd koleżeński, czy komisja etyki. Dziś to instytucja papierowa. I tak naprawdę każdy może do niej należeć. Poza tym każdy dzisiaj może się ogłosić dziennikarzem. Wystarczy założyć portal albo kanał w Internecie. Kiedyś ludzie starali się, żeby dziennikarze szanowali język polski. Dzisiaj nie ma nad tym żadnej kontroli, tymczasem to słowo jest często kaleczone. Świat tak pędzi, że brakuje w nim mentorów. Nie ma czasu na doszkalanie się, bo ciągle trzeba nad czymś pracować? - Rzeczywiście brakuje czegoś takiego, ale to jest spowodowane niebywałym tempem pracy. Poza tym trzeba wielu rąk do pracy. Nikt się teraz nie pyta, czy ktoś, coś umie, czy nie. Przychodzi i robi, bo potrzebni są reporterzy, ale też ludzie od pisania newsów. Nie ma za bardzo kto sprawdzić tego, czy nadają się do swojej pracy. To jest problem nie tylko naszej dziedziny życia, ale ogólny. Brakuje nam po prostu autorytetów i nauczycieli. Dzisiaj ktoś siada przy komputerze i wszystko może znaleźć. Zaraz powie, co ten Rudziński opowiada, przecież ja wiem lepiej. Małe dzieci w szkole mówią, że nauczyciel jest głupi, bo on wie lepiej. To jest duży problem, który dotyczy też środowiska dziennikarskiego. Zszedł na psy szacunek do języka polskiego, co objawia się w radiu czy telewizji. Do pracy w radiu była potrzebna kiedyś Karta Mikrofonowa, a do pracy na wizji Karta Ekranowa. Trzeba było spełniać pewne warunki. To była wyselekcjonowana grupa. Dzisiaj nie ma tego. Teraz ludzie kaleczą język i jest to straszne, ale niestety stało się to też powszechne. To dotyczy nas wszystkich. Wystarczy posłuchać polityków, by zastanowić się nad tym, czy powinni być tam, gdzie są. To jest jednak XXI wiek, w którym jest szalony pęd. W nim liczą się tylko pieniądze. Niekoniecznie inne wartości. A najlepszymi wiadomościami są złe wiadomości. Trochę się to wszystko zatem pozmieniało, bo świat się też zmienił. Niekoniecznie to jednak idzie w dobrym kierunku. Praca komentatora to praca na żywo. Bardzo przeżywał pan swoje "występy"? Zdarzały się duże wpadki? - Kiedyś, gdy pracowałem jeszcze w radiu, nie było Internetu i tym samym nie było takiego hejtu. Od czasu do czasu ludzie pisali jednak listy do redakcji. Mieliśmy nawet stałych recenzentów. Pisał do nas choćby młody człowiek, który był niewidomy. Chyba zatem bardziej był wyczulony na słuchanie. On pisał genialne recenzje. Naprawdę. Wytykał nam - z imienia i nazwiska - co było złe, ale też chwalił za to, co było dobre. Na ogół były to jednak życzliwe uwagi. Kiedy robiłem Kartę Ekranową, to wówczas Edyta Wojtczak powiedziała mi: Proszę Pana, jest pan młodym człowiekiem, przystojnym i dobrze mówiącym po polsku. 30 procent ludzi będzie pana za to lubiło, 30 procent za to samo nie będzie pana lubiło i 30 procent nie będzie zwracało na pana uwagi. Dziś chyba te proporcje się zmieniły. 30-40 procent może lubi, a 50-60 raczej nie lubi. Coś takiego jest, że jak zrobisz coś dobrze, to ludzie cię nie pochwalą, ale jak popełnisz błąd, to od razu go wytkną. Podobnie jak ze sportowcami. Robert Lewandowski jak zagra jeden mecz dobrze, to jest królem, ale jak zagra słabo, to obrywa. Błędy się zdarzały, ale to jest normalne w tej pracy. Na uszach mamy komendy od realizatora z Warszawy i z Paryża. Do tego jest wiele kolumn wyników, które trzeba śledzić. Są notatki, a jeszcze trzeba śledzić to, co się dzieje. Pomyłki zatem są wpisane w ten zawód, bo w czasie relacji zawsze wiele się dzieje. Nie pamiętam jednak sytuacji, których bym się wstydził. A jakieś ciekawe historie? - Zdarzyło się, że z balkonu komentowałem to, co działo się na jednej z aren sportowych na igrzyskach. W odległych czasach mówiłem, że jestem na miejscu, a byłem tak naprawdę gdzie indziej. W Polskim Radiu mieliśmy pięciominutowe wejścia z Wyścigu Pokoju. Kolarze jechali w tym czasie po płaskim i nic się nie działo. Udawałem zatem wtedy, że akurat jest finisz lotny i przeprowadzałem z niego relację, jakby się to działo w czasie rzeczywistym, a tymczasem on był kilka minut wcześniej i już znałem jego wyniki. Zdarzały się zatem różne zabawy. Którą z imprez sportowych wspomina pan najmilej? - Wiele było takich. Trudno o to, by jedną z nich akurat wyróżnić. Na pewno w pamięci zawsze zostają igrzyska olimpijskie, bo to są dla sportowców, ale też dla dziennikarza najważniejsze zawody. Na pierwsze swoje igrzyska pojechałem w 1988 roku do Seulu. Od razu to był daleki wyjazd. Zderzyłem się tam z zupełnie inną kulturą. Te igrzyska były dla mnie ogromnym przeżyciem. Potem - jeśli miałbym wartościować - była cudowna Barcelona w 1992 roku i bajkowe Lillehammer w 1994 roku. Wspaniałe były igrzyska w Londynie w 2012 roku. Przez tydzień była tam ze mną żona. Mieszkaliśmy wówczas obok siedziby MI6. Cudowne dla mnie były igrzyska w Rio de Janeiro, bo przez cały czas była za mną żona. Mieszkaliśmy w pięknym miejscu w dzielnicy Barra da Tijuca nad samym oceanem. Upiorny był z kolei Pjongczang, bo tam nie było już atmosfery igrzysk. Wszystko było podzielone na resorty, w których byli tylko akredytowani ludzie. Zresztą igrzyska stają się coraz bardziej zamknięte. Wspaniałe były lekkoatletyczne mistrzostwa świata w 1987 roku w Rzymie. Stały one na genialnym poziomie, a do tego Adidas otworzył dla dziennikarzy klub z basenem i kortami tenisowymi. Razem z Włodkiem Szaranowiczem odbyliśmy wiele nocnych spacerów po mieście. Podobnie było w czasie mistrzostw świata w Atenach w 1997 roku. Kiedyś dziennikarzy traktowano jednak inaczej. Bardziej wyjątkowo. Najbardziej absurdalny wyjazd, jaki mi się zdarzył w życiu, miał miejsce w 1997 roku. Rok po igrzyskach olimpijskich w Atlancie, które relacjonowałem. Wtedy byłem w radiu kierownikiem. Przyszedł wówczas list do redakcji z jakiejś organizacji z USA. Zapraszali trzy osoby do Atlanty rok po igrzyskach. I do tego pokrywali wszystkie koszty. Nie mówię perfekcyjnie po angielsku, więc upewniłem się, czy na pewno jest napisane tak, jak zrozumiałem. I rzeczywiście tak było. Wziąłem zatem dwóch kolegów, którzy nie byli na igrzyskach w Atlancie. Lecieliśmy przez Frankfurt do Atlanty. Na pokładzie był nawet prezydent Jimmy Carter, który przywitał się ze wszystkimi. Przez tydzień byliśmy w Atlancie. Trzy dni spędziliśmy na polu golfowym pod Atlantą. Każdy z nas miał na nim do dyspozycji dom wielkości 200 metrów kwadratowych. Jak byłem na igrzyskach w Atlancie, to nic nie widziałem, a w czasie tego wyjazdu codziennie wozili nas po wszystkich najważniejszych miejscach. Obejrzeliśmy stadion, który był już przebudowany. Stadion Olimpijski został zburzony i zamieniony w obiekt do baseballa. To był genialny wyjazd. I to pod każdym względem. Do dziś nie wiem, dlaczego, kto i z jakiej racji nas zaprosił. W Telewizji Polskiej dostali wówczas taką samą wiadomość, ale nikt nie pojechał. Nie wierzyli w to, a my spędziliśmy dziesięć wspaniałych dni. Rozmawiał - Tomasz Kalemba, Interia Sport Będzie niespodzianka w sztabie trenerskim u skoczków? Możliwe wielkie powroty