Artur Gac, Interia: Jeszcze niedawno, gdyby ktoś panu powiedział, że pojedzie na mistrzostwa świata i indywidualnie zajmie 30. i 21. miejsce, a w drużynie wywalczy brąz, pewnie trudno byłoby panu uwierzyć. Andrzej Stękała: - Myślę, że nawet pół roku temu, gdyby ktoś tak mi przepowiedział, tobym nie uwierzył. Jednak w tym sezonie zdążył pan już tak wysoko zawiesić sobie poprzeczkę świetnymi wynikami, że zapewne liczył pan na wyższe lokaty w Oberstdorfie? - Tak naprawdę to liczyłem, że w ogóle na nie pojadę, więc w tym sensie już bardzo wysoko powiesiłem sobie poprzeczkę kilka miesięcy temu. A że od tego czasu na dwóch mistrzowskich imprezach zdobyłem medale, to nawet nie można mówić o jakimś niedosycie. Pytam, bo człowiek często jest nienasycony i gdy zaczyna dziać się dobrze, to już nie pamięta, że w gruncie rzeczy właśnie o tym marzył, tylko chce jeszcze więcej. - To prawda, myślę nad tym, co pan powiedział, ale nie mam większych pretensji do siebie. Może mogę mieć kilka zastrzeżeń do swoich skoków, bo te w konkursach indywidualnych nie były rewelacyjne. Z kolei te w drużynie były już na dość wysokim poziomie. Patrząc na wyniki, jakie osiągał pan przed MŚ, można powiedzieć, że spadek dyspozycji przyszedł akurat na czempionat w Oberstdorfie, czyli w najgorszym momencie? - Pewnie faktycznie w najgorszym, bo były to najważniejsze zawody, ale taki jest sport. Myślę jednak, że jeśli to był mój dołek, a skakałem na poziomie 20-30 Pucharu Świata, to tym bardziej mogę być usatysfakcjonowany. Takich dołków człowiek mógłby sobie zawsze życzyć. Mentalnie był pan przygotowany na tę imprezę? - Na każde zawody tego sezonu i myślę, że tak pozostanie do końca, jeżdżę, żeby się dobrze bawić. Takie mam nastawienie. Bo jeśli człowiek cieszy się tym, co robi i raduje go praca, satysfakcja jest podwójna. Wtedy też trochę schodzi ciśnienie, bo nie myśli się o tym, że muszę coś zrobić i komuś coś udowodnić. Dlatego jadę na zawody z myślą, że chcę i lubię to robić. Nie da się ukryć, że czasami, gdy skoki są słabsze, pojawia nie troszkę frustracji i wkurzenia, ale trzeba to umieć wypośrodkować. Nie można przesadzać z nerwami i robić z tego tragedii, tylko skupić się na ciężkiej pracy, by w końcu mieć tego efekty, czego jestem przykładem. Na mistrzostwach świata, do optymalnych skoków, zabrakło panu fizycznego "oczka", czyli wkradła się zadyszka, a może w jakimś elemencie technicznym się pan rozregulował, czy też, najzwyczajniej w świecie, rangi MŚ nie udźwignęła pana głowa? - Głowa na pewno udźwignęła, bo nawet nie zdawałem sobie sprawy, że to są mistrzostwa świata. W ogóle nie ciążyła mi myśl, że biorę udział w jakimś większym wydarzeniu. Uważam, że bardziej od strony technicznej czegoś mi zabrakło. Mieliśmy bowiem weekend w Rasnovie na małej skoczni, a później pierwszy konkurs MŚ na takim samym obiekcie. I twierdzę, że trochę wkradł się pewien błąd przy odbiciu na progu. Tłumacząc najprościej: całe odbicie wykonywałem jakby w miejscu, a zabrakło przesunięcia ciała do przodu. Innymi słowy brakło mi obycia z większymi obiektami. Myślę, że ze skoku na skok prezentowałem się coraz lepiej na większej skoczni, dlatego sądzę, że zabrakło trochę czasu, bym się w pełni przestawił. Być może więcej treningów na większej skoczni pozwoliłoby bardziej "uwolnić" głowę i więcej skoków przeanalizować. Skoki to dyscyplina bardzo techniczna. Jeśli skacze się dobrze, to wtedy wszystko robi się z automatu. Podobnie ten mechanizm działa, gdy człowiek choć trochę się rozreguluje. Złe rzeczy organizm też szybko koduje i wcale nie jest łatwo tego zmienić. Na szczęście ze skoku na skok było coraz lepiej, co już potwierdził mój drugi skok w konkursie drużynowym. Ten finał w pana wykonaniu był nie tyle postawieniem kropki nad "i", co wielkiego wykrzyknika. Oczywiście to były mistrzostwa Piotra Żyły, Kamil Stoch i Dawid Kubacki indywidualnie liczyli na dużo więcej, zaś pan przystemplował ten swój wielki powrót skokiem po medal. Tylko można sobie spróbować wyobrazić, co mógł pan poczuć. - Dla mnie ten medal jest taki sam, jak z mistrzostw świata w lotach w Planicy. Ma dla mnie taką samą wartość. A odnośnie MŚ w Oberstdorfie uważam, że oczywiście Piotrek bardzo mocno pociągnął cały nasz zespół do medalu, natomiast myślę, że dużo zależało od skoków w mojej grupie. Cieszę się z tego, że wytrzymałem psychicznie. Przede mną skakał Jan Hoerl oraz Severin Freund i twierdzę, że byli w znacznie lepszej dyspozycji niż ja. Ale to ja lepiej udźwignąłem presję i z tego jestem usatysfakcjonowany. Nie dałem się porwać presji oraz niepotrzebnym myślom, tylko skupiłem się na swoim zadaniu i oceniam, że wykonałem je na mocną piątkę. Istotnie skokiem w finałowej serii wyprowadził pan zespół na pozycję lidera, później Kamil Stoch swoje zadanie też wykonał i... No właśnie! Już pan powiedział, że brąz daje satysfakcję, trudno mieć żal do kolegi, bo w drużynie raz jeden ciągnie zespół, innym razem ktoś drugi. Niemniej faktem jest, że po ostatnim skoku Dawida Kubackiego spadliście z pierwszego miejsca na najniższy stopień podium. Pojawiło się uczucie niedosytu? - Lekki niedosyt może jest, ale równie dobrze mogliśmy zająć czwarte miejsce i wtedy niedosyt byłby jeszcze większy. Ja naprawdę cieszę się z tego, co mam. Ma pan rację, że raz jeden zawodnik w drużynie jest w lepszej dyspozycji, a innym razem drugi, dlatego nie można podchodzić do takich sytuacji z odczuciem, że kolega zawalił. W ogóle nie można tak mówić, tylko trzeba podkreślać, że zrobił swoje. Każdy z nas zrobił swoje i tego dnia było nas stać na brązowy medal. Myślę, że nie tylko ja, ale też każdy z nas jest w pełni usatysfakcjonowany. Czy w tej chwili współpracuje pan z psychologiem? - Nie mam kogoś takiego. A zaczyna pan dostrzegać taką potrzebę? Nie da się bowiem ukryć, że wobec pana w tej chwili mocno wzrosła presja wyniku, a zapewne sam również oczekuje pan od siebie, że utrzyma się na obecnym poziomie. - Przyznam szczerze, że zastanawiałem się nad psychologiem, ale jednak my w kadrze mamy doświadczony sztab szkoleniowy, a dodatkowo mam przed sobą doświadczonych zawodników, którymi są Dawid, Kamil i Piotrek. A to jest też tak, że psycholog nie usiądzie ze mną na belce i nie jest będzie w stanie pomóc mi więcej ponad to, co zrobi przed skokami, czyli pomógłby mi radzić sobie ze stresem. Bo psycholog nie jest w stanie "wykasować" stresu, tylko jest od tego, aby pomógł z nim walczyć. Jednak uważam, że póki co potrafię sobie radzić w tym obszarze i na razie takiego specjalisty nie potrzebuję. Czy miał pan okazję na MŚ zamienić choćby słówko z trenerem Stefanem Horngacherem? - Widziałem się z nim, ale tylko mi pogratulował. Następnie poszedł do Kamila, później do Piotrka, i im też pogratulował. Natomiast nie miałem okazji, aby z nim rozmawiać. Szczerze mówiąc nie czuję potrzeby rozmowy i myślę, że on też. Właśnie chciałem zapytać, czy dzisiaj byłby pan gotowy na taką rozmowę, żeby szczerze porozmawiać z Austriakiem, wyjaśnić pewne zaszłości i animozje, po czym podać sobie dłonie? - Nie mam takiej potrzeby. Skupiam się tylko na sobie, nie wiem co siedzi w głowie trenera Horngachera. Wiem natomiast, co siedzi w mojej i mogę mieć tylko i wyłącznie pretensje do siebie, że wtedy coś poszło nie tak. Wiem, jakie sam popełniałem błędy, wiem też jakie błędy on popełniał, ale nie będę mu ich wytykał. Najwidoczniej tak musiało być. Zatem, odwołując się do pana szczerości, o co mógłby pan mieć w tej kwestii pretensje względem samego siebie w relacjach z Horngacherem? - Szczerze mówiąc nie wiem, jak odpowiedzieć na to pytanie, bo tego jest dość sporo. Zresztą staram się do tego już nie wracać. Jedyne, co mógłbym powiedzieć, to człowiek uczy się na błędach. Ja popełniłem kilka błędów, ale myślę, że wyciągnąłem z nich wnioski. Dziś w niektórych aspektach postąpiłbym inaczej. Podczas jednej z rozmów zapytałem Adama Małysza m.in. o pana sytuację za kadencji Austriaka. Odpowiedział, że dziś trener Horngacher, z perspektywy czasu, przyznaje, że pewne rzeczy być może zrobiłby inaczej. "Tak jak teraz Michal Doleżal daje szansę każdemu, tak Stefan miał jakby swoich pewniaków i czasem bał się zaryzykować zabrania kogoś, kto mógł sprawić niespodziankę" - mówił mi dyrektor kadry. To znaczy, że skoczkom z zaplecza, takim jak pan, mogło brakować tzw. kopa motywacyjnego w postaci szans w Pucharze Świata. - Jak najbardziej. W zeszłym sezonie nie skakałem dobrze, a mimo wszystko byłem na kilku Pucharach Świata, w tym na lotach w Bad Mitterndorf. Gdy człowiek widzi, że dostaje szansę, wtedy wie, że jest o co walczyć. A wcześniej byliśmy w takiej sytuacji, że w ogóle nie dostawaliśmy szansy w PŚ, nawet w Zakopanem, gdzie można było wystawić więcej zawodników. Zamiast tego skakaliśmy w charakterze przedskoczka. To było trochę dołujące, bo człowiek się starał, a mimo to nie dostawał szansy. Od kiedy jest trener Doleżal, to po każdym zawodach widzę, że wszyscy trenerzy zastanawiają się, kogo można wystawić. Poza tym teraz nie ma takiego podziału na kadry A i B, tylko wszyscy jesteśmy jednym zespołem. To satysfakcjonujące i dające wszystkim "kopa", bo każdy wie, że może o coś walczyć i ten awans jest realny. A jeśli skaczesz ze świadomością, że choćbyś nie wiadomo co prezentował, a i tak nie pojedziesz na konkretne zawody, na dłuższą metę staje się to demotywujące i na pewno nie podnosi poziomu sportowca, tylko go obniża. Na koniec, gdyby scharakteryzował pan krótko kolegę z kadry, który wymyka się absolutnie wszystkim normom, czyli Piotra Żyłę - autora życiowego sukcesu w wieku 34 lat. Dla pana to też wulkan energii i człowiek absolutnie nieprzewidywalny? - Cieszę się, że mogę go nazwać kolegą, bo niewątpliwie mamy fajne relacje i bardzo to sobie cenię. Piotrek na pewno jest spontaniczny i robi to, co chce. Nie zważa na opinie ludzi, tylko brnie przez życie na szóstym biegu. On nie zwraca uwagi na to, że ktoś może mieć złą opinię na jego temat. Mówi, że ludzie niech sobie myślą to, co chcą na jego temat, a on i tak będzie pozostawał sobą i robił to, co czuje. Mówił pan, że jest wulkanem energii i z tym się w pełni zgadzam. Z tych jego pokładów można czerpać do woli, jednocześnie patrząc na niego z refleksją, że można się cieszyć życiem bez względu na wszystko. Przecież też nie zawsze mu szło z górki, a mimo to starał się jak mógł i nie zatracił osobowości. Przy tym wszystkim jest nieobliczalny, udowadniając wszystkim, że stać go na superskoki. I teraz każdy jeden może do niego powiedzieć: mistrz świata! Zapracował na to. Przed panem i kolegami finał sezonu w Planicy. Cieszy się pan na myśl o dalekich lotach na obiekcie Letalnica? - Osobiście bardzo lubię wszelkie duże obiekty, w tym oczywiście "mamuty", które pozwalają czerpać jeszcze więcej przyjemności. Teoretycznie każdy byłby w stanie skoczyć na pięciometrowej skoczni, ale już nie każdy człowiek może sobie pozwolić na loty narciarskie. Aby móc delektować się lotem na takich obiektach, trzeba wcześniej długo trenować. Po jakimś czasie wydaje się być to już całkiem normalne, ale nawet z perspektywy zawodnika, gdy stanie się na dole i popatrzy na innego zawodnika w locie, wtedy przychodzi myśl, że to jest naprawdę ekstremalny sport. Właściwie dla totalnych szaleńców, którzy każdym takim lotem, w okolice ćwierć kilometra, jakby ryzykowali nawet nie tyle zdrowiem, co życiem. - Taki jest ten sport i liczymy się z tym, ale też jesteśmy bardzo doświadczeni. Trzeba na tę dyscyplinę poświęcić całe życie, trenując od dziecka. I dopiero po kilku latach treningów, gdy trener nabierze do ciebie wielkiego zaufania, może cię puścić na taki obiekt. Rozmawiał Artur Gac