Artur Gac, Interia: Czy potrafisz znaleźć odpowiedź na pytanie, skąd wziął się tak fatalny początek sezonu w wykonaniu gwiazd reprezentacji Polski i całej kadry? Masz spostrzeżenia i swoją optykę na obecny stan rzeczy? Jan Ziobro, były skoczek narciarski: - Trudno jest mi się wypowiadać, bo jak wiadomo nie jestem teraz w środku, wypadłem z obiegu i nie widzę wydarzeń "od kuchni", co pozwoliłoby celnie wskazać przyczynę jeśli chodzi o trening czy całą sytuację wewnątrz grupy. Patrząc z dystansu, to na moje oko - choć może zabrzmi to nieco dziwnie - nie wygląda to aż tak źle, jak widać na wynikach. Z pewnością sytuacja, w której będziemy naciskać i nie dawać im spokoju, nie pomoże i to jest jasne. Na pewno w takim położeniu, w jakim jest kadra, najbardziej wskazany byłby spokój. Natomiast patrząc pod kątem technicznym wygląda mi to tak, że tam naprawdę nie potrzeba wiele, żeby chłopaki zaczęli dobrze skakać. Przecież to nie są zawodnicy, którzy zapomnieli, jak się skacze. Ja sam byłem zawodnikiem i skakałem na takim poziomie, więc wiem, jak to wygląda. Czyli jak? - Też często borykaliśmy się z takimi ciężkimi początkami sezonu, zatem w polskiej kadrze to nie jest nowość. Nie zawsze początek był usłany różami, a wręcz przeciwnie. W większości przypadków było tak, że mieliśmy pod górkę, więc wiem to z autopsji. Dlatego uważam, że świeże spojrzenie i porada kogoś z boku, kto się na tym zna, moim zdaniem mogłaby wnieść trochę do ich skoków. Sam byłem kilkukrotnie w takim punkcie. Tutaj trzeba by było na spokojnie się zastanowić, co faktycznie zrobić, bo na moje oko nie jest źle i nie trzeba naprawiać wiele, aby tę sytuację wyprostować. Jan Ziobro: Jestem w stanie podać rękę i przebaczyć, ale wszystko, co mówiłem, było prawdą To konkretnie, w odniesieniu do tego, co powiedziałeś: czy taką osobą, poniekąd z boku, mógłby być Adam Małysz lub ktoś taki, jak Jan Szturc, czy też przydałoby się spojrzenie kogoś zupełnie z zewnątrz? I druga sprawa: fatalnie spisuje się cała drużyna, czy zatem wniosek jest prosty, że popełniony został zasadniczy błąd w przygotowaniach? - Jeśli chodzi o naszych zawodników, to przecież mamy bardzo doświadczonych chłopaków, takich jak Kamil Stoch, Piotrek Żyła i Dawid Kubacki. To trio starych asów, wyjadaczy, którzy mają doświadczenie, doskonale czują swój organizm i doskonale wiedzą, co się dzieje. Więc w takiej sytuacji, choć może to zabrzmieć kuriozalnie, każdemu z nich byłby w stanie pomóc ktoś inny. Przede wszystkim zawodnik na takim poziomie, jak wymienieni, potrzebuje osoby, do której ma stuprocentowe zaufanie. Tak jak miałem kiedyś ja do Piotra Fijasa. Sprawy wyglądają bowiem tak, że w momencie, gdy zawodnik trochę się pogubi i traci tzw. czucie, które jest istotne na rozbiegu i daje 99 procent gwarancji tego, że skok będzie udany, musi on mieć z boku kogoś, kto widzi i czuje to samo co on. I ja w takich sytuacjach na jednych falach nadawałem z Piotrem Fijasem, który potrafił wejść w moją skórę. Dzięki temu te porady, które mi przekazywał, czyli przykładowo" "jedź wyżej", "jedź niżej", "przesuń środek ciężkości do przodu", "głowa wyżej", głowa niżej" - o ile potrafiłem je przenieść na skok - w moim przypadku działały. I taka sytuacja buduje w bardzo szybkim tempie pewność siebie zawodnika, bo w głowie pojawia się myśl, że dałem radę i wróciłem na dobre tory, a wtedy wraca wszystko to, co musi być naturalne. W odniesieniu do tego, co powiedziałeś, wciąż dźwięczą mi w głowie słowa, wyartykułowane po czterech pierwszych konkursach przez trenera Thomasa Thurnbichlera, gdy już można było bić na alarm. W rozmowie z PZN powiedział do kamery: "Poziom czołowej 10-15 zawodników jest bardzo wysoki, ale nie jest on dla nas nieosiągalny. Musimy po prostu wykonać naprawdę dobrą pracę. Zawodnicy muszą podążyć z nami tą drogą. Muszą być pewni i przekonani wobec obranego kierunku. Wtedy poradzimy sobie jako zespół". Czy zawodnicy mogli kilkanaście dni temu wyjść z następującego założenia: "skoro coś popsułeś w przygotowaniach, to nie zaufamy tobie w procesie naprawczym, tylko bazując na własnym ogromnym doświadczeniu sami spróbujemy się odbudować"? - Patrząc z takiej perspektywy, że zawodnik sam próbuje dojść do ładu i dobrych skoków, jest to bardzo ciężkie. Było to coś, przez co jakby moja kariera się skończyła. Byłem uparty i ja za wszelką cenę chciałem trenować przykładowo z trenerem Fijasem. W momencie, gdy byłem w kadrze, takiej możliwości nie było, Łukasz Kruczek jak gdyby zamykał możliwość współpracy. Nie wiem, jak to wygląda teraz. Niemniej myślę, że Thurnbichler jest na tyle dojrzałym trenerem, że nie zabrania zawodnikom takiej możliwości, czyli nie ma odgórnego zakazu, aby nie trenowali z kimś innym. Wskazywałby na to fakt, że Kamil próbował trenować pod okiem Zbigniewa Klimowskiego w Ramsau, a także z Krzysztofem Miętusem. Nie wykluczam, że w tej sytuacji, z tak doświadczoną grupą, w każdym indywidualnym przypadku pomógłby ktoś inny. Zawodnik musi mieć stuprocentowe przekonanie i zaufanie do trenera. Co za słowa z ust Thomasa Thurnbichlera. Powiedział wprost do kamery. Niepokojący apel w sprawie kadry Ty też tak interpretujesz te słowa Austriaka? - Można to tak interpretować, choć jak zaznaczyłem we wstępie, jestem teraz zbyt daleko, by móc osądzić tę sprawę. Na pewno, patrząc z perspektywy czasu na naszą dyscyplinę, są takie przypadki, gdy faktycznie trzeba nawet w ciemno zaufać trenerowi, żeby dać szansę, aby to wszystko ruszyło. Pytanie, gdzie został popełniony błąd, ale naprawdę wydaje mi się, że oni nie są źle przygotowani do sezonu. Podświadomie mam zaufanie do Thurnbichlera. To jest człowiek z Austrii, czyli przedstawiciel nacji, która od wielu lat jest mocna w skokach, a do tego - mówiąc kolokwialnie - sam nie jest gościem z pierwszej łapanki. Jestem przekonany, że zdążył zaczerpnąć tej myśli szkoleniowej, która w jego ojczyźnie daje przewagę. Przecież z tym systemem spotykał się przez lata, na co dzień, zanim przyszedł do Polski. Moim zdaniem to jest dobry szkoleniowiec i raczej dobrze przygotował zespół. Nie popadałbym tutaj w zbytnią skrajność, tylko raczej spokojnie spróbowałbym się skupić na tym, aby próbować poprawić skoki od strony technicznej. Należy zdawać sobie sprawę, że najdrobniejsze błędy, które teraz widzimy, są najtrudniejsze do wyeliminowania. Tym bardziej spokój w tej sytuacji jest gwarantem tego, że idzie to wszystko wyeliminować nie ulegając emocjom. Spokój powinien być na pierwszym miejscu. Powiedziałeś, by nie ulegać emocjom. Dla mnie symptomatyczne jest to, że rozmawiamy już kilkanaście minut, a ty - pewnie mając ciągle w pamięci animozje z Adamem Małyszem, z którym kilka lat temu na finiszu kariery toczyłeś słowną wojenkę - ani w jednym momencie nie postawiłeś "zarzutu" obecnemu prezesowi PZN, że przykładowo byłby współwinny lub postawił na niewłaściwego "konia". - Jako byli zawodnicy, czyli można rzec ludzie z branży, musimy grać do jednej bramki. Jeżeli chcemy im pomóc i zależy nam, by dobrze skakali, to tutaj takie czołganie się, wyciąganie sobie historii z przeszłości i wrzucanie swoich pięciu groszy - przeze mnie lub Adama - jest pozbawione sensu. Rozmawiamy o tym, żeby jakoś ruszyć tę maszynę do przodu, aby zaczęli skakać na miarę możliwości. Są w bardzo ciężkiej sytuacji, człowiek przygotowuje się cały rok, wylewa litry potu, a później znajduje się w takim położeniu, które psychicznie ciężko się znosi. Wiadomo, że to chłopaki z doświadczeniem, ale na pewno nie jest im lekko. Dlatego nie ma najmniejszego sensu, żeby wyciągać stare brudy. To, co kiedyś między nami było, jest już za nami. Atak na Justynę Kowalczyk-Tekieli po jej słowach o TVP. Bezpardonowy cios w mistrzynię I tamte emocje na tyle wygasły, że dziś byłbyś gotów ciepło przywitać się z Adamem Małyszem, czy Apoloniuszem Tajnerem i odbyć przyjemną rozmowę? - Zacznę od tego, że od momentu naszych perturbacji, jeszcze nie mieliśmy okazji się spotkać i podać ręki. Ja byłem zawsze takim zawodnikiem i nadal pozostałem człowiekiem, który woli powiedzieć co myśli, wyciągając coś na światło dzienne, wyjaśnić i spróbować to jakoś rozwiązać, aniżeli dusić w sobie. To ostatnie w niczym nie pomoże, problem nadal będzie istniał. Z drugiej strony takie jest życie, że problemy stale się pojawiają i nie jesteśmy w stanie od wszystkich uciec. Podobnie jest w sporcie, czy w biznesie, w którym teraz pracuję. Wstajemy z problemami i kładziemy się z nimi do łóżka, więc gdybyśmy chcieli je "piętrować", a nie dyskutować i rozwiązywać, to przecież by nas przygniotły. Pod każdym względem. A to, czy ktoś obrazi się na takie stawianie sprawy, to już jest jego prawo. Zatem wyobrażasz sobie dzisiaj miłe spotkanie z obecnym prezesem? - Trzeba sobie wybaczać i na tym polega życie, żeby człowiek umiał się pogodzić. Jeśli chodzi o Adama, czy prezesa Tajnera, to ja im obu już dawno wybaczyłem. Było, minęło... Trudno. Najważniejsze, to umieć wyciągnąć z tego wniosku, aby na przyszłość nie popełniać takiego samego błędu. Pytanie, jakie dzisiaj jest ich podejście. Na pewno bardzo ważne w tej całej układance jest to, aby nie tracić zawodników. Czyli niech przykład Jana Ziobry będzie swoistym memento? - W Polsce takich zawodników, którzy napierają na kadrę A, czy nawet takich, którzy mogliby skakać w Pucharze Kontynentalnym, niestety - i trzeba to powiedzieć głośno - mamy garstkę. Dlatego strata każdego jednego, tak jak ja zostałem stracony, moim zdaniem jest strzałem w kolano. Nie powinniśmy sobie w naszym kraju pozwalać, aby dochodziło do takich kuriozalnych sytuacji. A niestety jest jak jest, czy było jak było. Nie stać nas na to, aby tracić takich zawodników, jak Krzysztof Biegun, bracia Miętusowie, Bartłomiej Kłusek i udawać, że nic się nie stało. Rozmawiał Artur Gac