Paulina Persa: Po raz kolejny zasiadł pan za kierownicą samochodu pościgowego, który wyznacza metę zawodnikom światowego biegu Wings For Life. Jak to się zaczęło? Adam Małysz: - Z WFL związany jestem właściwie od samego początku. Podczas pierwszej edycji biegłem. Później miałem kontuzję, więc nie mogłem biec, ale stałem na trasie i przybijałem biegaczom piątki. Nie jestem zagorzałym biegaczem, choć do 18. roku życia mnóstwo biegałem, bo uprawiałem kombinację norweską, były też przełaje i biegi narciarskie. Tyle tego było, że trochę się zniechęciłem do biegania. Natomiast, jeśli jest taka inicjatywa z charytatywnym celem, to chętnie biorę w tym udział. Co pan czuje, kiedy wyprzedza zawodników, wyznaczając im metę? - Na początku jest nudno, bo dosyć długo jedziemy i prawie nikogo nie ma (śmiech). Dopiero gdzieś na 7-8. kilometrze zaczynają pojawiać się pierwsi zawodnicy. Jedni pytają: "już?", "dlaczego tak szybko?", a im dalej, tym biegacze częściej pytają, dlaczego tak długo musieli czekać, bo wydawało im się, że szybciej do nich dojadę. Najwięcej ludzi jest miedzy 10. a 20. km. Tam jest już bardzo wesoło, choć czasem niebezpiecznie, bo jak ludzie widzą samochód pościgowy, uciekają przed nim i w tłumie dochodzi do rożnych potrąceń, tym bardziej, że odwracają się i patrzą, gdzie jest samochód, a nie co jest przed nimi. Ogólnie podczas biegu panuje atmosfera dobrej zabawy. Do tego dochodzi szczytny cel. To powoduje, że wszyscy chcą pobijać swoje rekordy. Ciekawa jest też sama inicjatywa, że to meta cię goni, a nie ty gonisz do tej mety. Sam pamiętam, jak "przeleciałem" ponad 19 km, a miałem założone 10. Jak usłyszałem, że meta się zbliża, zacząłem finiszować już na 16-17. kilometrze, więc do tych 19 sporo było finiszowania. Na mecie prawie zrobiło mi się słabo, a później przez trzy dni "chodziłem tyłem po schodach"... Na co dzień pan biega? - Tak, chodzę też po górach, jednak najczęściej jeżdżę na rowerze. A gdyby pojawiła się propozycja, żeby za rok wystartował pan jako zawodnik? - Wolałbym jechać (śmiech). Przyzwyczaiłem się do tego nie tylko ja, ale i zawodnicy. Podczas biegu mówią, że nie jedzie samochód pościgowy, tylko Małysz. Często też jak spotykam gdzieś ludzi to mówią, że widzimy się w Poznaniu na biegu, więc bardzo się z tym utożsamiają. Wychodzi na to, że od sześciu lat majówkę spędza pan w Poznaniu... - Rzeczywiście, Poznań ostatnio dosyć mocno - może nie tyle co poznałem, bo nie miałem okazji - ale odwiedzam. W międzyczasie bywam też na tamtejszych targach. To, że po raz kolejny prowadzi pan samochód pościgowy ogłoszono w humorystycznej formie - Kapitan Wąs, czyli pana komiksowy odpowiednik, oznajmił, że znowu czuje się tak, jak wtedy, gdy uczył się na prawo jazdy - nie dlatego, że jeździł tak wolno, tylko dlatego, że też wszyscy przed nim uciekali. A jak jest z pana umiejętnościami kierowcy? - "Prawko" mam od 25 lat, więc jakieś umiejętności posiadam (śmiech). Tym bardziej, że jeździłem jako kierowca rajdowy, dzięki czemu mam wyjeżdżonych nie tylko wiele kilometrów, ale też wiele się nauczyłem. Były lata, że robiłem około 120 tys. km rocznie! Jak to mówią - trening czyni mistrza. Tak jest chyba w każdej dyscyplinie. Wszystkie sytuacje na drodze cię uczą, zwłaszcza że jak zacząłem jeździć w rajdach, to miałem różne treningi. Często biorę też udział w różnych akcjach z policją, podczas których podkreślam, że dobrze by było, gdyby instruktorzy mieli taką możliwość, żeby ze swoimi uczniami pojechać na jakiś tor poślizgowy, żeby też pokazać im, jak zachować się w krytycznych sytuacjach, bo do takich może dojść i wtedy taki zwykły kierowca, który nigdy nie miał z tym do czynienia, często panikuje i przyczynia się do różnego typu wypadków, z których mógłby wyjść obronną ręka. Ma pan na swoim koncie jakieś punkty karne albo mandaty? - Parę razy fotoradar zrobił mi zdjęcie i kiedyś złapał mnie nieoznakowany radiowóz, choć nie było dużego przekroczenia, bo jechałem na autostradzie, ale jakieś punkciki i mandat się należały. Wrócę jeszcze do Kapitana Wąsa - co będzie, jeśli zgoli pan wąsy? - To będzie Kapitan Wąs bez wąsa (śmiech). Na razie nie mam takiego pomysłu. To mój charakterystyczny znak i nie wyobrażam sobie siebie bez tego. Kiedyś nawet Sebastian Vettel powiedział, że nie wie, dlaczego je noszę, a ostatnio widziałem go w takich bardzo bujnych wąsach, więc chyba sam się do nich przekonał. Rozmawiała: Paulina Persa