Interia: W specjalny sposób odebrał pan sobotni sukces Macieja Kota, który nareszcie, po wielu latach, odniósł premierowe zwycięstwo w swoich 140. zawodach Pucharu Świata? Adam Małysz: - Maciej zapracował sobie na ten historyczny triumf. Choć w pewnym momencie był już dosyć zniecierpliwiony faktem, że cały czas jest w czołówce, a nie udaje mu się wygrać konkursu. W końcu dopiął swego. Myślę, że wreszcie stał się bardziej cierpliwy i to też spowodowało, że ciężką pracą oraz zaangażowaniem doczekał się upragnionego zwycięstwa. Bardzo cieszy, że w momencie, gdy Kamilowi nie wyszedł skok, też z uwagi na problem z wiatrem, pojawił się godny następca, zapewniając nam wygraną. To wielka sprawa, że mimo chwilowej niedyspozycji lidera, nie tracimy zwycięstwa. Kota kreuje pan na następcę Kamila Stocha? - Nie samego Maćka, bo dzisiaj możemy śmiało powiedzieć, że mamy paru takich zawodników. Do tego grona trzeba zaliczyć też Piotrka Żyłę oraz Janka Ziobrę, który pokazał, że stać go na bardzo dużo. Jest jeszcze Dawid Kubacki, który cały czas kręci się bardzo blisko i ma naprawdę duży potencjał. To świadczy, że mamy grupę chłopaków, zdolnych w każdej chwili, aby wskoczyć na podium. Widząc Kota na podium, miałem nieodparte wrażenie, że do końca nie potrafił cieszyć się z tego zwycięstwa. Ta jego radość wyglądała na mocno kontrolowaną, czyli było nie było, w stylu Macieja. - Dokładnie tak, bardzo dobrze pan to nazwał, to było w stylu Maćka Kota. On jest na swój sposób specyficzny. Często mu powtarzam: "Maciek, kurczę, wyjdzie ci skok, a jeśli nawet nie, to po wylądowaniu podnieś rękę i uciesz się". Naprawdę to bardzo mocno działa na sędziów. Jeśli sędziowie widzą, że zawodnik po skoku jest mocno zadowolony, wtedy przyznają mu zupełnie inne, wyższe noty. A już tym bardziej takie gesty są wskazane w obecnej sytuacji, gdy Maciek skacze dobrze i ma szanse na zwycięstwa. Cóż, taki jest Maciek, więc w jego przypadku to nie jest prosta rzecz, by nagle zacząć okazywać emocje. Tak, jakby zważał, aby jego radość nie była zbyt ekspresyjna i nie został źle odebrany. - Ja sądzę, że Maciek o tym nawet nie myśli. U niego to działa, jak z automatu. Sądzi pan, że sugestie "Orła z Wisły" mogą przynieść skutek? - Trudno powiedzieć... Na pewno jest szansa na to, że Maciek będzie bardziej otwarty. Zresztą tego człowiek się uczy, ale też trzeba nad tym popracować. Choć od razu przyznajmy, że w przypadku ekspresyjnej radości istnieje dość cienka linia, między tym, co tolerowane przez kibiców, a tym, co zaczyna ich frustrować. Wystarczy przypomnieć szaloną radość pana wielkiego rywala, Svena Hannawalda, który w dość krótkim czasie popadł w dużą niełaskę, spotykając się z zarzutem dzikiej, wręcz demonstracyjnej radości. - To była trochę inna sytuacja, bo Hannawald cieszył się, jeśli można tak powiedzieć, agresywnie. To drażniło szczególnie Polaków, bo to było trochę takie "niemieckie", co dodatkowo podgrzewało emocje i rodziło różne podteksty. Zresztą pojawiały się komentarze, że jest typowym Niemcem. A Sven po prostu tak był, taką miał ekspresję i w ten sposób się cieszył, nie mając złych intencji. Przeciwnością jest Maciek, który bardzo skrywa radość i nie okazuje jej tak, jak niektórzy zawodnicy. Musi nad tym popracować, choćby i pod tym względem, żeby arbitrzy patrzyli na niego bardziej łaskawym okiem. To jest potrzebne zwłaszcza wtedy, gdy jakiś skok mu nie wyjdzie. Ile w obecnej formie jest wkładu trenera Stefana Horngachera, a na ile to naturalna kolej rzeczy, w tym sensie, że Kot dojrzał, nabrał rutyny i doświadczenia? - Bałbym się w tej chwili szacować i oceniać procentowo. Sądzę, że składa się na to całokształt. Każdy z nich wykonał dużą pracę, nie tylko Horngacher i Maciek, ale również pozostałe osoby, które są w sztabie. Grupa ludzi pracuje na to, aby zawodnik mógł odnieść sukces. W jakim elemencie, jeśli chodzi o technikę skoku, Kot ma ciągle największą rezerwę? - Maciek miał bardzo duże problemy, jeśli chodzi o prawą nartę. To znaczy, po wyjściu z progu w pewien sposób "wykręcał" tę nartę, przez co wytracał prędkość i nie miał powierzchni nośnej, co wpływało na krótsze skoki. Jednak oglądając w Sapporo jego skoki treningowe i w zawodach, widziałem znaczną poprawę. Maciek bardziej to kontroluje, a nawet nie musi już nad tym myśleć, bo wypracował sobie, że narta zostaje "pod nim", co od razu przedkłada się na odległość. Inna sprawa, że może wyjątkowo spasowała mu skocznia w Japonii, czy nawet wystarczyło, że przed konkursem dobrze się wyspał. Jest tyle niuansów, które mają wpływ na sukces zawodnika, że trudno jest skupić się tylko na jednym elemencie. A ułożenie ciała w drugiej fazie lotu? Na to, pod koniec ubiegłego roku, zwrócił uwagę pierwszy trener Kota Kazimierz Długopolski. - Czegoś takiego nie zauważyłem. W każdym razie ułożenie w drugiej fazie lotu jest następstwem tego, co zrobi się na progu i zaraz za nim, z chwilą odbicia. Jeśli tutaj coś nie wychodzi, to później pojawiają się problemy. I odwrotnie, jeśli na progu wszystko wychodzi, jak trzeba, wówczas zawodnik jest już zupełnie inaczej nakierowany i ma odpowiednią trajektorię lotu. Wtedy jest się w stanie polecieć tak daleko, jak pozwalają na to warunki. Na godny uwagi gest wzniósł się Peter Prevc, który ex-aequo z Maciejem Kotem wygrał konkurs w Sapporo. Słoweniec postanowił oddać puchar naszego skoczkowi, tłumacząc, że on ma już w dorobku takie trofea. - Myślę, że drugi puchar zostanie "dosztukowany". Zawsze tak było, że w przypadku podwójnego zwycięstwa, organizatorzy dorabiali puchar i dosyłali drugiemu zawodnikami. Niemniej to bardzo chwalebny gest ze strony Petera Prevca. Pokazał, że jest wielkim sportowcem, ale też wielkim człowiekiem. Dostrzegł sytuację, że w karierze Maćka to pierwsze zwycięstwo, więc pewnie uznał, że trofeum należy się bardziej Polakowi. Była też wielka symbolika w triumfie Kota. Dokładnie 45 lat temu, w Sapporo, medal olimpijski zdobył Wojciech Fortuna, a 10 lat temu to pan zdobył na mniejszym obiekcie w Japonii złoty medal mistrzostw świata. - To już bardziej temat dla dziennikarzy i statystyków, którzy lubią wyciągać różne historie i przypominać rocznice. Dla zawodnika najważniejszy jest wynik i osiągnięcie, bo na pewno nie zwraca uwagi na takie rzeczy. Myślę, że dzisiaj ta data najwięcej może znaczyć dla Maćka, bo długo czekał na swój wielki dzień. Debiutanckie zwycięstwo w Sapporo podziała na Kota tak, że każde kolejne zawody będą dla niego lepsze, lżejsze i łatwiej mu będzie znosić presję, czy dokładnie odwrotnie? Może obawia się pan, że Maciej znów niepotrzebnie wysoko zawiesi sobie poprzeczkę i stanie się zakładnikiem własnych oczekiwań oraz ambicji? - Trudno mi powiedzieć... Każdy inaczej reaguje, dlatego musiałbym być wróżką, żeby jednoznacznie zawyrokować, w jaki sposób Maciek "skonsumuje" tą wygraną. Raczej nie da się tego na "sucho" określić, tylko trzeba czekać i zobaczyć, w którą stronę to pójdzie. Rozmawiał Artur Gac