Artur Gac, Interia: Za reprezentantami Polski pierwsze w tym sezonie skoki na obiekcie w Szczyrku. Jakie są pana spostrzeżenia? Adam Małysz, dyrektor w PZN: - Pierwsze skoki odbyły się na obiekcie K-70, po czym niektórzy przeszli jeszcze na dwa-trzy skoki na "dziewięćdziesiątkę". Panowały dosyć ciężkie warunki, bo wiał tylni wiatr, więc nie było łatwo, a niektórzy mogli poczuć wręcz zdziwienie (uśmiech). Wszystko przebiegało bez jakichś problemów, raczej okay. Brakowało Kamila Stocha i Andrzeja Stękały. - Tak jest. Kamil jest po zabiegu, z kolei Andrzej miał prywatne sprawy do załatwienia. Stoch tydzień temu opublikował wpis, informujący o zabiegu usunięcia wyrośli chrzęstno-kostnej w prawym stawie skokowym. Dodał zdjęcie, na którym był uśmiechnięty i zadowolony. Macie informacje, że zabieg się udał i teraz tylko kwestią czasu jest powrót do treningów oraz na skocznię? - Dokładnie tak. Ten zabieg w zasadzie już dawno był planowany, ale nie było sprzyjającego czasu. I właśnie teraz lekarz z trenerami zadecydowali, że jest najodpowiedniejszy moment. Kamil identyczny zabieg już miał przeprowadzany w drugiej nodze, więc wiedzieli doskonale, że wynikająca z tego przerwa nie jest jakoś tragicznie długa. To nie jest bardzo inwazyjny zabieg, wiec Kamil pomału będzie wracał do normalności. Istnieje jakiekolwiek ryzyko? - Nie sądzę, Kamil na pewno nic na tym nie straci. Przypomnę, że przygotowania do kolejnego sezonu rozpoczęły się już na początku kwietnia, w zasadzie od razu po Planicy, gdy były tylko trzy dni przerwy. A teraz akurat był taki okres, że zawodnicy dostali tydzień prawie że totalnego luzu, a następnie lżej trenowali, stąd ta decyzja, żeby w tym okresie przeprowadzić zabieg. Na kiedy planowany jest powrót Kamila do treningu z pełnymi obciążeniami? - Trudno mi powiedzieć. Nie rozmawiałem z lekarzem na ten temat. Wiem natomiast, że Kamil na drugi dzień wyszedł z kliniki, przez pierwszy tydzień miał poruszać się o kulach, a później już coraz bardziej ma obciążać nogę. To bardzo indywidualna sprawa, kiedy wróci do stuprocentowej sprawności. Czasem trwa to do miesiąca, ale również szybciej, a bywa także dłużej. To dopiero się okaże. Spore emocje rozbudza status w kadrze Macieja Kota, który na specjalnych zasadach znalazł się na liście na sezon 2021/22. Dobrze rozumiem, że przed blisko 30-latkiem okres próby i jeśli spisze się na miarę oczekiwań, to pozostanie w reprezentacji, a w przypadku niezadawalających efektów pracy i wyników w okresie przygotowawczym straci miejsce w kadrze? - To, o co pan pyta, w tej chwili jest trudne do określenia. Sytuacja na pewno jest taka, że wszyscy jednym wspólnym głosem zadecydowali, że to jest dla Maćka ratunek. W tym momencie on sam musi wypracować to, czego chce oraz jak chce to robić, by wrócić do kadry w aktywny sposób, już naprawdę na wysokim poziomie. Tak jak to było przed trzema laty. Maciek cały się męczy i miał bardzo duże problemy, wobec czego wszyscy doszli do wspólnego wniosku, tak trenerzy, fizjoterapeuci i związek, że dalej dajemy mu szansę, ale przede wszystkim to on sam musi sobie poukładać pewne rzeczy i sam do tego dojść. Trenerzy też stwierdzili, że w tym momencie Maciek musi być sam dla siebie trenerem, bo jeśli pewne rzeczy, które wykonywał, nie funkcjonowały tak, jak oczekiwaliby trenerzy, bo zawodnik nie do końca temu ufał, to teraz musi przede wszystkim sam sobie zaufać. Potrzeba, żeby w tym momencie wykonał już milowy krok, a wiemy doskonale, że stać go na bardzo dużo. Jednak cały czas borykał się z problemami, których nie mógł rozwiązać. Stąd taka decyzja. Jakie perspektywy są przed Kotem? - Cały czas jest możliwość, że normalnie będzie startował w zawodach, o ile się do nich zakwalifikuje. Na zgrupowania czy zajęcia kadry może normalnie przyjeżdżać, ale trening, który na co dzień robi, ma wykonywać sam. I na skoczni tak samo, ma przede wszystkim sam siebie słuchać. Jemu trener w zasadzie nie jest potrzebny, a tylko osoba na skoczni, która go puści z belki, bo on sam musi poczuć to, co robi źle, a co dobrze. Skoro gdy dostaje informacje z zewnątrz, czyli od trenerów i to nie funkcjonuje, to musi sam dojść do pewnych wniosków, które rzeczy wyeliminować, a które dobre utrwalić. Czyli, można powiedzieć, w dużym uproszczeniu, że od teraz Maciej jest jednoosobową drużyną pod banderą reprezentacji Polski? - Tak, przy czym całe wsparcie, czyli techniczne, sprzętowe i gdzieś tam w postaci finansów, posiada, jednak w tym momencie trenuje jakby na własną kartę. Czyli realizuje coś takiego, jak indywidualny tok przygotowawczy. Z tym, że musiał sobie wyznaczyć trenera i sam nim będzie dla siebie. Tak proponowali trenerzy i Maciej dostaje plan, a teraz musi sam złapać swoje "czucie" i motywację. Ze mną było tak, że zawsze potrzebowałem trenera, który był dla mnie niezbędny, przy czym ja nigdy nie byłem niecierpliwy. Wiedziałem, że nie da się od razu osiągnąć efektu i potrzeba trochę czasu. A u Maćka właśnie trochę brakuje cierpliwości, żeby w pewnych rzeczach, których nawet nie czuje, czasem potrafił dłużej wytrwać. Po to, aby dać sobie szansę, aż to zafunkcjonuje. Między innymi to jest powód, żeby sam ze sobą poczuł pewne rzeczy. Poza tym to już doświadczony zawodnik, więc powinien czuć co robi dobrze, a co źle. Tego mu zabrakło i teraz to musi wypracować. Właśnie sam, przy tym nikt mu nie pomoże, bo trenerzy musieliby być w jego skórze. Słuchając tego wszystkiego w zasadzie nie mam wątpliwości: dla Macieja Kota najbliższe miesiące będą walką o "być albo nie być". - I to nie tylko patrząc przez pryzmat kadry narodowej, bo myślę, że także dla niego samego. On już trochę się męczy, a wiemy doskonale, że ma talent i potrafi bardzo daleko skakać. Dlatego to dla niego samego pewne wyzwanie i walka z limitami, które musi przekroczyć, żeby wszystko zafunkcjonowało. A jak dzisiaj wyglądają pana relacje z trenerem kadry kobiet, Łukaszem Kruczkiem? Pamiętamy emocje, które skumulowały się i wybuchły podczas mistrzostw świata, gdy padło trochę mocnych słów. W ostatnim czasie porozmawialiście sobie tak od serca? - Myśmy już na mistrzostwach świata mieli taką rozmowę, gdy wszystko sobie wyjaśniliśmy. Teraz już jest zupełnie inaczej. Można powiedzieć, że cały czas trochę kontroluję kadrę dziewcząt i myślę, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Do tej pory wszyscy liczyli, że Łukasz ma twardą ręką, dzięki czemu okiełzna emocje i trening dziewczyn. Stąd później ten "wybuch", bo było widać, że gdzieś tam nad tym nie panuje. Jednak myślę, że to też było potrzebne, bo dzięki temu można było oczyścić atmosferę i zacząć pracę. Widać, że Łukasz też stał się dużo bardziej stanowczy, nie ma pobłażania, tylko normalna praca. Obserwuję, że dziewczyny bardzo mocno się zaangażowały i wszystkie te rzeczy, które ustaliliśmy po mistrzostwach świata, zaczynają realizować. Dlatego jestem pełen optymizmu, że powinno to pójść do przodu. Gdy powiedział pan o swoim pojawianiu się i kontroli, to pomyślałem, że trener Kruczek dalej jest sobą, a pan wziął na siebie rolę złego policjanta. - Nie. Przede wszystkim Łukasz stwierdził, że jeśli się pojawiam, to dziewczyny dostają dużo więcej motywacji. A to jest przydatne, bo faktycznie, gdy dziewczyny widzą, że zjawia się dyrektor, to panuje pełne zaangażowanie i chcą udowodnić swoją wartość. Jeszcze na mistrzostwach świata, już po zawodach, rozmawialiśmy z zawodniczkami, gdzie pewne rzeczy zostały powiedziane i wyjaśnione. Teraz widzę, że zaczęło to funkcjonować i mam nadzieję, że tak pozostanie. Rozmawiał Artur Gac