Artur Gac, Interia: To nagłe odrodzenie się Andrzeja Stękały, który po latach wydostał się ze sportowego niebytu i uratował karierę, co tak naprawdę mówi o polskich skokach narciarskich i panującym w nim systemie? Adam Małysz: - Myślę, że sam system jest bardzo podobny do tych, obowiązujących w innych krajach. Nigdzie nie ma tak łatwo, też są trudności i również są przykłady zawodników, którzy tak jak Andrzej dochodzą do pewnej ściany, której nie mogą przebić. Wtedy muszą wytrwale czekać i dawać sobie radę. Tak zrobił Andrzej, który poszedł do pracy, żeby móc dalej trenować. Na pewno ważne są osoby, które są przy tobie i cię wspierają. On zresztą sam mówił, że gdyby nie trener Maciej Maciusiak, to pewnie już by skończył. A kolejna rzecz jest taka, co przykład Andrzeja pokazuje, że czasem warto wytrwać w trudnych momentach, żeby móc wrócić i dojść do takiej formy, jaką obecnie prezentuje. To pokazuje, jak ważne są wytrwałość i cierpliwość, bo mieliśmy też wielu takich zawodników, którzy nie wytrzymali i już pokończyli kariery. Może w przypadku innych zawodników zabrakło kogoś takiego, jak trener Maciusiak, który w tym krytycznym momencie podałby rękę? - Maciek też był wtedy i podawał rękę, tylko oni byli mniej cierpliwi. Ci zawodnicy wówczas już stali się seniorami i też ze względu na to potrzebowali pieniądze, żeby normalnie funkcjonować i móc trenować. Nie odważyli się też na to, co zrobił Andrzej, aby pójść do pracy, łącząc ją z trenowaniem. To wymaga dużego poświęcenia, odpowiedzialności i też zaangażowania. Zobacz Interia Sport w nowej odsłonie! Sprawdź! W przypadku Stękały jak określiłby pan tę ścianę, której zawodnik w pewnej chwili, jak pan powiedział, nie mógł przebić? Z czym się zderzył? - Przede wszystkim był w jakieś dyspozycji, w Pucharze Świata zdobywał punkty, gdy naraz przyszedł kryzys. Coś nie zagrało, nie skakał tak, jak normalnie potrafi najlepiej i to się utrzymywało. Namnażało się to z brakiem funduszy do życia, a w międzyczasie stał się seniorem, osobą dorosłą, więc musiał sam dawać sobie radę. To stanowiło tę barierę, ale widać, że ją przetrwał i teraz jest w nowym miejscu. Wróćmy do okresu, gdy z polską kadrą zaczynał pracował Stefan Horngacher. Jest coś prawdy w tym, że może nie do końca decydowały tylko względy sportowe i forma, a równie ważna dla szkoleniowca była relacja z zawodnikiem, której na przykład z Andrzejem nie potrafił zbudować? Pojawiły się też głosy, że może sam skoczek sobie zaszkodził, jakoby zdarzało mu się być grubiańskim, czy aroganckim. - Szczerze powiem, że nie miałem okazji zobaczyć, żeby Andrzej zachowywał się arogancko lub grubiańsko. Absolutnie tego nie zauważyłem. Myślę, że tutaj... Na samym początku, gdy Stefan do nas przychodził, w założeniu miała być współpraca między kadrami A i B. Później jednak to trochę mu się rozeszło i zaczęła się tworzyć trochę taka rywalizacja, nawet wręcz niezdrowa między jedną, a drugą kadrą. Tak jak teraz Michal Doleżal daje szansę każdemu, tak Stefan miał jakby swoich pewniaków i czasem bał się zaryzykować zabrania kogoś, kto mógł sprawić niespodziankę. To na pewno był pewien minus. Stefan przyniósł do nas bardzo dużo, bo cały system, który teraz funkcjonuje, ale niektóre rzeczy już dzisiaj pewnie sam zrobiłby inaczej. Nawet jak z nim rozmawiam to sam mówi - wiadomo, jestem tylko człowiekiem i wiele rzeczy pewnie bym poprawił, wiele może zrobiłbym inaczej. I dodaje, że człowiek całe życie uczy się na błędach. Myślę, że może wtedy nie było błędem to, że Andrzej nie był w tej kadrze, bo nie mógł być, skoro nie miał wyników. Jednak też wielokrotnie było tak, że zawodnicy, którzy w danym momencie może nawet byli w niezłej formie, nie mieli szansy, żeby się pokazać w Pucharze Świata. Dzisiaj jest inna sytuacja i można powiedzieć, że każdy ma możliwość, jeśli tylko dobrze skacze. Tego jeszcze nie widziałeś! Sprawdź nowy Serwis Sportowy Interii! Wejdź na sport.interia.pl! Czyli ten deficyt, mianowicie brak dobrej współpracy między kadrami naprawiacie teraz, formalnie od tego sezonu łącząc kadry A i B w jeden zespół? Walor motywacyjny, wynikający z faktu trenowania z czołowymi skoczkami świata, chyba zaczyna być widać. - To był właśnie cały cel tej "operacji". Dzięki temu, z jednej strony, najlepsi czują oddech na plecach, a z drugiej zawodnicy teoretycznie troszkę słabsi dostali możliwość trenowania z najlepszymi, dzięki czemu ich poziom też zacznie się podnosić. Uważam, że ten cel już został osiągnięty, czego już mamy efekt, więc było warto. W erze Horngachera, który wyniósł nasze skoki na nieznany wcześniej poziom, faktycznie symptomatycznie było to, że nierzadko brakowało do drużyny pewniaka w postaci czwartego skoczka. W trakcie konkursów często było loterią, czy ten najsłabszy skoczy bardzo dobrze, czy niestety słabiej. Obecnie grupa zawodników całą ławą zajmuje wysokie, punktowane miejsca. - Dokładnie tak. Były też takie okresy, że Stefan miał problem na kogo postawić, bo przykładowo było pięciu zawodników, którzy się do tego kwalifikowali. Później jednak nastały takie czasy, że brakowało tego czwartego, ponieważ poziom zawodników na to miejsce był zdecydowanie gorszy. Dzisiaj mamy o tyle właśnie inną sytuację, że jest z kogo wybierać. W tym momencie na pewno Andrzej stał się takim stałym punktem, po tym co pokazał na mistrzostwach świata w lotach oraz w PŚ w Engelbergu. Do tego nieźle skaczą też Klimek Murańka, Olek Zniszczoł i Maciek Kot. Historia Stękały to także pewien argument dla was, Polskiego Związku Narciarskiego, by w rozmowach z zawodnikami, będącymi dziś w odwodzie lub na sportowym zakręcie, już nie odwoływać się wyłącznie do nadziei i wiary, ale podawać przykład namacalny, właśnie Andrzeja. - Na pewno. Losy Andrzeja pokazują, że w trudnych momentach ważne jest znalezienie sobie jakby czegoś zastępczego, żeby móc dalej funkcjonować. Niektórzy myślą, że obowiązkiem PZN jest pomagać zawodnikom na tyle, by dawać im stypendia i tak dalej. No, nie do końca. Oczywiście nasz związek pomaga i czyni to dla wielu klubów, pomagając związkom regionalnym i zawodnikom, ale do pewnej granicy. De facto wszyscy wiedzą, że jeśli jesteś dobry i masz wyniki, to możesz zdobyć finanse w Pucharze Świata, możesz mieć sponsora i stypendium. Ale warunkiem jest zasłużenie sobie na te warunki. Niestety jest to brutalne, ale w każdej dyscyplinie sportu jest tak, że aby zarabiać, musisz mieć wyniki. Warto przypomnieć, że w pewnym okresie w polskich skokach było naprawdę bardzo dobrze. Byli mocni sponsorzy, którzy wykładali pieniądze nawet na kluby, zapewniając zawodnikom bardzo fajne stypendia. W pewnym momencie ten boom trochę się skończył i ci sportowcy pozostali bez tych pieniędzy, nie mając wyników i perspektywy. Wówczas wielu z nich zakończyło kariery. I tutaj wracam do Andrzeja, który w tym wytrwał, po prostu idąc do pracy. Nie bał się tego, podjął ryzyko i dogadał się z właścicielami karczmy, dzięki czemu mógł trenować. Jak widać, to się opłacało. Brutalność takiego sportu, jak skoki narciarskie, polega też na tym, że tutaj bardzo dobrze zarabia wyłącznie wąska grupa skoczków, którzy skaczą w PŚ. Dalej, poza tzw. ekstraklasą, jest przepaść. - Niestety taka jest prawda. Ale to nie tylko problem skoków, ale także przykładowo lekkoatletyki, gdzie nawet mając sukcesy nierzadko zarabia się bardzo skromnie. W skokach nie ma takich cudów, jak dajmy na to w piłce nożnej, ale trzeba powiedzieć, że dla najlepszych jest nieźle. Zadaje pan sobie pytanie, czy obecna forma Stękały okaże się tylko okresowym wyskokiem? A może dostrzega pan przesłanki, które mogą wskazywać, że zawodnik powinien długo utrzymać się na solidnym, czy wręcz bardzo dobrym poziomie? - O odpowiedź jest bardzo trudno, ponieważ to bardzo indywidualna sprawa. I często zależy to nie tylko od samego zawodnika. Myślę, że w tej chwili Andrzej jest na tyle przygotowany, żeby cały czas się utrzymać na obecnym poziomie i zrobić jeszcze większe postępy, ale nikt nie jest w stanie tego przewidzieć. Takie sondowanie byłoby niczym innym, jak wróżeniem z fusów. Moim zdaniem na to trzeba poczekać. Zawodnikiem, który w gorącej atmosferze zawiesił karierę, był Jan Ziobro, pozostawiając sobie jeszcze niewielką furtkę na powrót. Pan byłby orędownikiem dania szansy dziś 29-latkowi, czy taki powrót to już tylko mrzonki? - To bardzo trudne pytanie, ponieważ nie znam kogoś, kto zrobiłby sobie roczną lub dwuletnią przerwę, po czym wrócił do wysokiej formy. Oczywiście życzę Jaśkowi jak najlepiej, więc jeśli miałby taką ochotę i chciał wrócić, to każdy ma szansę na powrót do kadry i grupy najlepszych. Jednak czy w tym momencie, po tak długiej przerwie, byłoby go na to stać? Trudno mi powiedzieć, bo znów musiałbym wróżyć. Mamy przykład Janne Ahonena i innych zawodników, którzy kończyli kariery i wracali, licząc że odbudują superformę, ale dzisiaj ich nie ma. Podobnie z zawodnikami, którzy odnieśli kontuzje. Nie było ich pół roku lub rok i już nie mogą wrócić do dawnej dyspozycji. Dlatego myślę, że Jankowi na pewno byłoby ciężko, żeby po powrocie odnosić sukcesy. W każdym razie z pana strony nie byłoby chęci, żeby mu... - Utrudniać? Utrudniać lub rzucać kłody. - Absolutnie nie. Rozmawiał Artur Gac