Artur Gac, Interia: Witam najpopularniejszego polskiego sportowca, jak wynika z badania "Top 50 polskich sportowców" instytutu ARC Rynek i Opinia. Co tu ukrywać, ja jestem w szoku, że zajął pan pierwsze miejsce, przed samym Robertem Lewandowskim. Adam Małysz: - (śmiech) Myślę, że można być w szoku. Tym bardziej, że w zasadzie, od półtora roku, czynnie nie uprawiam sportu. Widocznie ludzie mnie pamiętają i szanują za to, co zrobiłem. Tym bardziej ja szanuję ich i jestem wdzięczny. Istotnie, minęło kilkanaście miesięcy od zakończenia przez pana przygody z rajdami terenowymi, a od pożegnania ze skokami narciarskimi, które wyniosły pana na wyżyny popularności, upłynęło przecież już ponad sześć lat. Niesłabnące uznanie, po tak długim czasie, nadaje niesamowity wymiar pana popularności. - W pełni się z panem zgadzam. Dalej spotykam się z bardzo dużą sympatią ze strony kibiców i w ogóle ludzi, szczególnie starszego pokolenia oraz obecnej młodzieży. Nie mówię tu o dzieciach, które nie mają prawa pamiętać mojej kariery, a znają ją tylko z opowieści starszego rodzeństwa lub rodziców. Niemniej na pewno jest to bardzo miłe, że tak utkwiłem w pamięci wielu ludziom i nadal mnie doceniają. Myśli pan, że to właśnie najmłodsze pokolenie wiedzie prym w krytykowaniu pana na forach internetowych, szydząc, że dekarz został dyrektorem w Polskim Związku Narciarskim oraz czyniąc zarzut, że wygląda pan niczym słup reklamowy, obklejony logami licznych sponsorów? - Myślę, że ta grupa wiekowa jeszcze nie pisze tego typu rzeczy. Generalnie w takich komentarzach raczej przejawia się czysta, ludzka zawiść, bo skoro drugiemu jest lepiej, to należy mu przywalić. Wiemy, jak jest... Jeśli ktoś nie musi podpisać się z imienia i nazwiska, tylko wystarczy pseudonim, to często, nawet dla hecy, pozwala sobie na takie stwierdzenia. To przykre? - Wiadomo, że tak. Z drugiej strony jednak nie mogę przejmować się takimi rzeczami, bo przecież wpadłbym w depresję. A wiem, że hejtu w internecie naprawdę jest bardzo dużo i nie sposób tego zjawiska zatrzymać. Trzeba to wziąć na klatę i robić swoje, co zawsze czyniłem, nieustannie dążąc do celu. To, że mam reklamodawców, pozwala mi nadal nieźle prosperować i dobrze żyć. A że to będzie komuś przeszkadzać? Zawsze tak było. Nawet, gdy odnosiłem sukcesy i byłem aktywnym sportowcem, to tacy ludzie też się pojawiali. Dlatego nie ma sensu reagować, bo tak było, jest i będzie. Czyta pan komentarze? - Właśnie nie. Wolę się za to nie brać, bo nawet jeśli jesteś twardym człowiekiem, to różne obelgi - nie oszukujmy się - trafiają do twojej świadomości. W czasach, gdy w internecie każdy może napisać, co mu ślina na język przyniesie, wolę tego nie czytać. Uważam, że gdyby funkcjonował obowiązek podpisywania się swoją godnością, to ludzie kilka razy by się zastanowili, zanim zdecydowaliby się komuś naubliżać i sprawić przykrość. A wracając jeszcze do tego "dekarza"... Proszę bardzo. - Ja się tego nie wstydzę i niech hejterzy to zrozumieją. Może mało kto wie, ale tak, mam średnie wykształcenie. Niemniej w obecnych czasach, będąc kwalifikowanym czeladnikiem, nie mam się czego wstydzić. Niejedna osoba, będąca po studiach, zamiata ulice, a dobrych fachowców jest mało. Dlatego nie pozostaje mi nic innego, jak tylko z tego się śmiać. Wróćmy do pana sukcesu, bo wyprzedzenie Roberta Lewandowskiego jest dzisiaj nie lada wyczynem. Przecież mówimy o sportowcu, który przeżywa najlepszy okres w karierze, jest globalną gwiazdą najbardziej medialnej dyscypliny na świecie. Tymczasem, na krajowym podwórku, to pan dzierży palmę pierwszeństwa mierzoną popularnością. - Rzeczywiście, piękna sprawa, że ludzie pamiętają o tym, na co tak ciężko pracowałem. Zawsze marzyłem, żeby mnie zapamiętano z tego, jakim jestem sportowcem i doceniono, jak bardzo przykładałem się do tego, co robiłem. To coś wspaniałego, ale wielki szacunek należy się też Robertowi. Pamiętajmy, że on sporo czasu przebywa poza Polską, przecież na co dzień gra w Bayernie Monachium. W ojczyźnie pojawia się przy okazji meczów reprezentacji i okazjonalnie, przy innych akcjach. Dlatego moja lokata może wynikać też z tego faktu, ale z drugiej strony trudno wytłumaczyć, jak w ogóle jest możliwy... ...ten fenomen Adama Małysza? - No tak, coś jest w tym niesamowicie dziwnego. Ja nigdy nie mogłem przyzwyczaić się, gdy ktoś mówił mi o zjawisku "małyszomanii". W ogóle nie byłem w stanie pojąć, co to takiego jest. Jednak chyba faktycznie coś musiało być na rzeczy, skoro po tylu latach ludzie nadal o mnie pamiętają. Jak dzisiaj wyglądają najsympatyczniejsze przejawy sympatii i uznania wobec pana ze strony kibiców? - Przejawia się to bardzo różnie. Starsze pokolenie, widząc mnie, zazwyczaj podchodzi, ściska, dziękuje, wzrusza się, a często nawet całuje po policzkach, nie mówiąc już o zdjęciach oraz autografach. Takie sytuacje cały czas mi towarzyszą, szczególnie w miejscach, w których pojawiam się po raz pierwszy. Wówczas obserwuję swoisty "boom" na moją osobę. Chcę powtórzyć, że jest to bardzo miłe. Osobiście nie spotkałem się z czymś takim, by ktoś powiedział do mnie, za przeproszeniem: "Adam, spier...". Zawsze spotykam się z wyrazami sympatii, za co jestem niezmiernie wdzięczny, bo bardzo trudno utrzymać popularność po zakończeniu kariery. Pracowałem na to ciężko przez wiele lat. Na czym, poza oczywiście wynikami, opierała się pana praca w zbudowaniu tak silnych więzi z kibicami? - Od razu powiem, że było to bardzo trudne. Sportowiec, jak każdy człowiek, też ma prawo być zmęczony, mieć gorszy humor lub gorzej się wyspać. W takich sytuacjach, mimo złego nastroju i samopoczucia, nadal trzeba być dla ludzi miłym i sympatycznym, bo przecież nie mają prawa wiedzieć, że właśnie masz konkretny powód, który by cię usprawiedliwiał. Taką postawę, na przekór właśnie słabościom, fani odwzajemniają z podwójną mocą. Widzę po sobie, że było warto. Wspomniał pan o buziakach ze strony kibiców, składanych na pana policzek. A zdarzają się i bardziej bezceremonialne, wycelowane wprost w usta? - Nie no, bez przesady (śmiech). Takie całusy są zarezerwowane tylko dla żony. Moimi kibicami zawsze byli przede wszystkim ludzie bardzo kulturalni, którzy nie mieli nic z tzw. psychofanów. To znaczy oczywiście zdarzały się i takie osoby, ale to była garstka, od której starałem się trzymać z daleka. Znakomita większość prezentowała wysoki poziom, wiedząc, że pewnych granic nie należy przekraczać. A wracając jeszcze do innych wyrazów uznania? - Zdarzało się, że starsze panie łapały mnie pod rękę i mówiły: "teraz nigdzie nie pójdziesz, jesteś nasz". Takie sytuacje, włącznie z serdecznym wyściskiwaniem, miały i wciąż mają miejsce. W opublikowanym rankingu jeszcze jedna kwestia jest warta podkreślenia. Pan przewodzi zestawieniu najpopularniejszych sportowców, z kolei pod względem największej sympatii, prym wiodą pana młodsi koledzy po fachu Piotr Żyła i Kamil Stoch. Co takiego jest w skoczkach narciarskich, że trafiacie w gusta masowej publiczności? - Myślę, że ludzie przede wszystkim bardzo cenią normalność. Jeśli jesteś prostym człowiekiem, nie zadzierasz nosa i nie nosisz wysoko głowy, to niczym nie różnisz się od swoich kibiców. Wtedy odbioru twojej osoby nie zmieniają osiągnięcia i sukcesy, bo ciągle jesteś "swoim człowiekiem", komunikującym się bez zakłamania, pozerstwa i fałszowania wizerunku na potrzeby chwili. Ktoś powie, że jak cię widzą, tak cię piszą, ale sztuczność może zadziałać na krótką metę, bo prędzej czy później zostanie się zdemaskowanym. Na przeciwległym biegunie rankingu znajdują się kontrowersyjny pięściarz Artur Szpilka i ekscentryczny tenisista Jerzy Janowicz. Jakimi słowami najpopularniejszy polski sportowiec podtrzymałby na duchu tę dwójkę? - Ciężko jest komuś radzić, jak ma się zachowywać. Myślę, że przede wszystkim trzeba być naturalnym, a ci sportowcy chyba akurat mają bardziej wybuchowy charakter, którzy ludziom może nie odpowiadać. Z pewnością części osób to nie odpowiada, ale jest też określony procent fanów, którzy cenią takie osobowości. Jedna rada, jaką mogę dać Arturowi i Jerzemu, brzmi: "bądźcie sobą, to jest najważniejsze". Dlatego nie utyskiwałbym nad ich zachowaniem, bo obaj pokazują na ringu i na korcie, że są bardzo ekspresyjni, a poza arenami wcale nie są inni. Rozmawiał Artur Gac