To pana drugi sezon w World Tourze. Jest trudniej niż w pierwszym czy łatwiej? William Priddy: Trudno to ocenić pod tym kątem. Na pewno w tym startuję w większej liczbie turniejów. Podoba mi się rywalizacja, ale nie jestem fanem klucza geograficznego, który się stosuje przy układaniu kalendarza cyklu. Co jest z nim nie tak? - Skakanie po różnych kontynentach w ciągu kilku tygodni jest męczące i trudne. Zwłaszcza dla zawodników, którzy grają w kwalifikacjach. Takie rozwiązanie jest kompletnie bez sensu. Zmianę siatkówki halowej na plażową ktoś panu doradził? - To była w pełni moja decyzja. Przy halowej odmianie miałem bardzo dużo wyjazdów. Teraz jest pod tym kątem lepiej. Moja żona i dzieci mieszkają w Kalifornii. Spędzam z nimi więcej czasu. Można powiedzieć, że w siatkówkę plażową gra pan dla przyjemności? - Nie, to nie w moim stylu. Występuję, bo chcę wygrywać. Moim celem jest udział w przyszłorocznych igrzyskach w Tokio. Ale o awans łatwo nie będzie, bo jest naprawdę dużo par prezentujących wysoki poziom. W Warszawie zajęliśmy 17. miejsce, więc to też pokazuje, że przed nami jeszcze długa droga. Na pewno nie można powiedzieć, że gram dla pieniędzy. W siatkówce plażowej - w przeciwieństwie do halowej - ich nie ma. Uprawiając halową odmianę tej dyscypliny odniósł pan wiele sukcesów, m.in. złoty medal olimpijski z Pekinu i brązowy z Rio de Janeiro. Wybór jej był więc chyba dobrą decyzją? - Poświęciłem "halówce" kilkanaście lat, to ważny dla mnie rozdział życia. Wciąż mam kontakt z kolegami z drużyny narodowej. Niedawno nawet przyleciałem z nimi do Polski, gdy startowali w turnieju Ligi Narodów w Katowicach. Wiele osób wciąż się zastanawia, na czym polega fenomen zespołu USA. W Stanach Zjednoczonych nie ma nawet zawodowej ligi siatkarskiej, a drużyna narodowa należy do ścisłej światowej czołówki. - Może znaczenie ma fakt, że między zawodnikom w uczelniach trwa rywalizacja o kontrakty zagraniczne, więc trzeba się stale polepszać. Towarzyszy ci stale świadomość, że jeśli zawalisz sezon, to twoje notowania spadną i iluś zawodników cię wyprzedzi. Dodatkowo jesteśmy też znani z waleczności. To cechuje też polską reprezentację. Skoro o "Biało-Czerwonych" mowa, to 24 lipca skończy się okres karencji Wilfredo Leona. W środowisku pojawiają się różne głosy dotyczące zmiany przynależności narodowej przez graczy pochodzących z Kuby. Jakie jest pana zdanie? - Nie oceniam tego w kategoriach dobra czy zła. Ważne będzie, jak Wilfredo zaaklimatyzuje się w polskim zespole i jak przyjmują go koledzy. Niektórzy twierdzą, że Leon zagwarantuje drużynie Vitala Heynena wygrywanie wszystkich najważniejszych imprez... - Proszę mi pokazać drużynę, w której zawodnik sam wygrał medal. Niektórzy mistrzostwo Europy Serbii z 2011 roku w dużym stopniu przypisują Ivanowi Miljkoviciowi... - Ivan był liderem tej drużyny, ale miał obok siebie np. Marko Podraszczanina czy Nikolę Kovaczevicia. Lider to zawodnik, który może zrobić różnicę w meczu, ale nie w całym turnieju. Jak ważny w takim razie będzie według pana Leon dla Polaków, dwukrotnych mistrzów świata? - Jego umiejętności są ogromne i niepodważalne. Ale jestem zdania, że najważniejszy dla tego zespołu jest Michał Kubiak. Nie znam Wilfredo z charakteru, ale Kubiak to wojownik, który mobilizuje resztę zawodników i wyzwala w nich waleczność. Rozmawiała: Agnieszka Niedziałek