Polski siatkarz odsłania kulisy kadry Grbicia. Tak to wyglądało na kluczowej pozycji
- Pod kątem reprezentacji były różne głosy na temat mojej szybkiej gry, a ja uważam właśnie, że poszerzyłem swój wachlarz. Na przestrzeni lat nauczyłem się być elastycznym, zmieniać styl gry - podkreśla Jan Firlej. Rozgrywający PGE Projektu Warszawa minionego lata zdobył z reprezentacją Polski swój pierwszy medal mistrzostw świata. W rozmowie z Interia Sport siatkarz odsłania kulisy rywalizacji z Marcinem Komendą o podstawowy skład kadry i jasno mówi o celach na trwający sezon w PGE Projekcie Warszawa.

Damian Gołąb, Interia Sport: Od mistrzostw świata minął już miesiąc. Czy brązowy medal zdobyty w tym turnieju, pierwszy na takiej imprezie, zmienił coś w twoim życiu?
Jan Firlej, rozgrywający PGE Projektu Warszawa i reprezentacji Polski: Chyba nie. Bardzo go doceniam, mistrzostwa świata to turniej o dużym znaczeniu. W życiu codziennym raczej nic nie zmienił, ale wiem, że wcześniej trzeba było włożyć dużo pracy w okresie reprezentacyjnym. Na samych mistrzostwach nie miałem dużo szans, by się zaprezentować. Ale to też było dużo pracy, by być w ciągłej gotowości. Myślę, że jakąś cegiełkę do tego medalu również dołożyłem.
Lata tak wypełnionego siatkówką w seniorskiej reprezentacji Polski jeszcze nie miałeś. Co było dla ciebie w tym czasie największym wyzwaniem?
- Bardzo ciężko pracowaliśmy. Fizycznie to nie było dla mnie może jakimś bardzo dużym wyzwaniem - nie jestem jeszcze wiekowym zawodnikiem. A jak na rozgrywającego wciąż jestem w wieku, w którym można dużo się nauczyć i rozwijać. Jak u każdego, rutyna dnia codziennego w dłuższych okresach potrafiła doskwierać. Ale suma tego, że jest się w reprezentacji i ma się okazję gry na dużych imprezach, rekompensuje wszystko. I każdą chwilę słabości jesteśmy w stanie wyrzucić z głowy. Wystarczy pomyśleć, w którym miejscu się jest i o co się gra.
Siatkówka. Jan Firlej jasno o swojej roli w reprezentacji Polski
Traktujesz to ostatnie lato jako duży plus? Pierwszy raz znalazłeś się w wąskim składzie na imprezę docelową, ale jednak zostałeś rozgrywającym numer dwa, a nie "jedynką" na reprezentacyjnym rozegraniu.
- Wiedzieliśmy z Marcinem Komendą, że z powodu absencji Marcina Janusza i Grześka Łomacza będziemy w tej dwójce. Trener już na początku powiedział nam, że będziemy tego lata tworzyć parę rozgrywających. Ze mną nie rozmawiał o mojej pozycji. W kadrze było kilka zmian na istotnych pozycjach - na rozegraniu, środku, przyjęciu, gdzie była kontuzja Olka Śliwki. Obaj z Marcinem wiedzieliśmy, że w tej sytuacji bardziej od rywalizacji będzie liczyła się współpraca, by reprezentacja dalej utrzymała ten poziom. Lubię powtarzać, że granie pod presją w kadrze to przywilej, który został wypracowany przez tę reprezentację na przestrzeni wielu lat. Teraz przywilejem jest stawianie nas wśród faworytów do medalu.
Chcieliśmy się z Marcinem wspomagać, bardziej się uzupełniać niż rywalizować. Celem było to, by reprezentacja dalej wygrywała. Obaj się wspieraliśmy i myślę, że całkiem fajnie to wyszło.
Parę lat temu, na początku twojej kariery, byłeś drugim rozgrywającym w klubie. To było pewnie przyglądanie się starszym zawodnikom, zbieranie doświadczenia. Do roli drugiego rozgrywającego w kadrze podchodzi się chyba zupełnie inaczej?
- W zgrupowaniu reprezentacji bierze udział bardzo duża liczba chłopaków. Trener Grbić pokazywał, że potrafi zacząć pierwszy turniej Ligi Narodów kompletnie innym składem niż ten na turniej finałowy. Każdy z chłopaków, tak samo i ja, docenia więc, kiedy znajdzie się w wąskim składzie. I niezależnie od roli, jaka mu przypada, będzie ją wypełniać. Trener często podkreślał to na przestrzeni całego sezonu: czasem trzeba być gotowym, by wejść na jedną zagrywkę przez pięć setów. I tak to wyglądało, każdy był w gotowości do wejścia w każdej chwili, nawet jeśli nie dostawał wielu szans.
Pamiętam sytuację, w której trener Grbić jasno mówił, że wymagał od ciebie na przykład wystawy przy piłce setowej do Kewina Sasaka - bo chciał właśnie sprawdzić, jak zachowa się w takiej sytuacji.
- Takie sytuacje zdarzały się na początku sezonu w Chinach, potem na Memoriale Wagnera. Były pewne założenia, których przetestowanie było ważniejsze niż końcowy wynik danej akcji, a nawet od tego, jak potoczy się set. Były zagrania, które trener chciał zobaczyć niezależnie od efektu końcowego.
Trener Grbić w poprzednich latach zlecał kadrowiczom na sezon ligowy coś w rodzaju zadania domowego, pracy nad konkretnymi elementami siatkarskimi. Czy dostałeś w tym roku jakieś wytyczne tego typu, specjalne zadanie?
- Pamiętam takie sytuacje. W tym roku też tak było, że na koniec sezonu kadrowego trener przypomina, że ma do dyspozycji tylko parę miesięcy w roku. A od zera ciężko coś budować. Trzeba więc pamiętać o tym w sezonie klubowym. Ja nie miałem żadnych szczegółowych wytycznych, ale rozmawialiśmy o tym, by mieć z tyłu głowy rzeczy dotyczące rozegrania, nad którymi pracowaliśmy tego lata. Na przykład o jak najbardziej precyzyjnej wystawie trudniejszych piłek, bez znaczenia, czy na podwójny, potrójny blok - ale by piłka była jak najbardziej komfortowa. Wiadomo, że w klubie jest inny trener, a każdy szkoleniowiec ma inną wizję. Trzeba więc być elastycznym, ale w miarę możliwości pamiętać o pewnych rzeczach.
PlusLiga. Nowe otwarcie w PGE Projekcie Warszawa. "Ryzyko i błędy są wliczone"
Prosto z kadry trafiłeś pod skrzydła Tommiego Tiilikainena, nowego trenera PGE Projektu Warszawa. Wprowadził duże zmiany w tym, jak pracujecie na co dzień w klubie?
- System pracy jest trochę inny. Kładziemy duży nacisk na ofensywę i na to, jak mamy grać. A mamy grać szybko, kombinacyjnie. I myślę, że to już było trochę widać w pierwszych spotkaniach, choć jeszcze nie zagraliśmy aż tylu kombinacji, ile ich trenujemy. To musi wejść w krew, ja dołączyłem do drużyny dosyć późno, a ode mnie zależy, jakie te kombinacje mogą być. Trzeba przestawić się po reprezentacji, bo z tym trenerem w klubie chcemy grać inny rodzaj siatkówki. A w porównaniu do tej reprezentacyjnej to jest zwrot o 180 stopni - dużo zwariowanych rzeczy, prędkości, nawet czasami kosztem błędów. One nie mogą przeważać, ale będą się pojawiać, bo to system, w który ryzyko i błędy są wliczone. Nie da się grać kombinacyjnie, zaskakująco i nie robić błędów. Nowy trener jest bardzo otwarty, chce rozmawiać, dużo obserwuje, pyta zawodników o różne elementy. Czas będzie naszym sprzymierzeńcem, bo trener wprowadza do zespołu sporo nowości.
Maksymalne przyspieszanie gry to chyba styl, który tobie odpowiada? Nawet bez dodatkowych wymagań od trenera dałeś się poznać jako rozgrywający, który przyspiesza grę.
- Tak, przez lata mój styl przeważał raczej w tę stronę. Pod kątem reprezentacji były różne głosy na temat mojej szybkiej gry, a ja uważam właśnie, że poszerzyłem swój wachlarz. Na przestrzeni lat nauczyłem się być elastycznym, zmieniać styl gry. W klubie trener wymaga konkretnego sposobu gry, ale w stu procentach idziemy za jego pomysłami i wierzymy w to, co robimy. Wliczamy błędy w koszty i próbujemy. A mi ten styl odpowiada, choć w ostatnich latach nauczyłem się w razie potrzeby zmieniać styl na spokojny, taki, jaki mamy w reprezentacji, i nie sprawia mi to problemu. Z biegiem lat, obyciem, myślą Nikoli zaszczepioną w kadrze to weszło w krew. Uważam to za atut, bo nie wszyscy rozgrywający mają możliwość zmiany stylu. A ja potrafię się zaadaptować.
W siatkarskim światku słychać też o niekonwencjonalnych pomysłach trenera Tiilikainena. Ciebie też już czymś zaskoczył?
- Na pewno tym, że przez cały trening gra muzyka. Do tej pory raczej grała tylko na rozgrzewkach, i to nie zawsze. Tutaj gra cały czas. Zaskakujące były też rozgrzewki - w dużej mierze indywidualne, a nie drużynowe. Trener Tiilikainen podaje konkretną porę, w której dana grupa zawodników zaczyna trening, i na nią mamy być gotowi. A czy ktoś potrzebuje pół godziny rozgrzewki, czy pięć minut, to już indywidualna kwestia. To coś nowego dla mnie w takiej skali. Generalnie rozgrzewki były prowadzone przez trenera przygotowania fizycznego. A teraz z trenerem Wojciechem Sibigą mamy wspólne rozgrzewki w dzień meczowy, ale w tygodniu tylko sporadycznie. To nowość, której jeszcze do końca nie przyswoiłem, ale też duże zaufanie ze strony trenera.
Zawód ma się zmienić w trofeum. Ambitne cele w stolicy, reprezentant Polski tego nie kryje
Po ostatnim sezonie sam mówiłeś, że czułeś rozczarowanie tym, jak zakończyły się dla was najważniejsze rozgrywki, najbardziej chyba brakiem awansu do Final Four Ligi Mistrzów. Teraz po udanym początku PlusLigi jest w was duża wiara, że ten sezon będzie lepszy?
- Nawet gdybyśmy dwa pierwsze mecze przegrali, nasza wiara w to, co robimy, by się nie zmieniła. Nowości jest u nas bardzo dużo, późno dołączyłem do drużyny, a akurat w tym systemie, którego trener od nas wymaga, bardzo ważne jest zgranie. Zdawaliśmy sobie sprawę, że to może nie wyglądać super od początku. Na razie jest fajnie, ale nie wpadamy w hurraoptymizm.
Odpowiadając na pierwszą część pytania, po sezonie na pewno był zawód - szczególnie, że Final Four Ligi Mistrzów było rozgrywane w Polsce, przy naszych kapitalnych kibicach. Jeszcze przed startem LM sami mówiliśmy między sobą w drużynie, że bardzo chcielibyśmy zagrać w Final Four. I do tej pory uważam, że najgorszy mecz sezonu rozegraliśmy właśnie w Lidze Mistrzów, w ćwierćfinale w Ankarze z Halkbankiem. A szkoda, bo finalnie zabrakło nam seta, by mieć duże pole do popisu u siebie. Torwar w zeszłym sezonie był naprawdę naszą twierdzą, co potwierdziliśmy w rewanżu - przynajmniej w trzech pierwszych setach. Ten złoty set nam jednak trochę ciążył. Ta porażka bolała, podobnie jak przegrany półfinał z Zawierciem.
To były kapitalne play-offy, jedne z najlepszych półfinałów w historii naszej ligi. Na koniec był jednak ból i duży żal, że tego nie dowieźliśmy. Na osłodę został brązowy medal. Trzeba go docenić. Między sobą rozmawialiśmy, że każdy medal w tak silnej lidze, jak nasza, trzeba szanować. Wielu w ciemno brałoby zdobywanie brązowego medalu co roku.
Stawiacie przed sobą konkretny cel na ten sezon?
- Apetyty są duże, cele się nie zmieniają. PGE Projekt Warszawa to ambitny klub, który cały czas się rozwija. W drużynie rozmawialiśmy, że chcielibyśmy wygrać w tym sezonie jakieś trofeum. Będziemy o nie walczyć na wszystkich frontach. Wiemy, że oprócz nas takie plany ma jeszcze kilka mocnych drużyn, więc nie będzie łatwo, ale jesteśmy na to gotowi. Mam nadzieję, że w sezonie pokażemy dobrą jakość i zasłużymy sobie na możliwość walki o najwyższe cele. Oby tylko zdrowie nam dopisywało, bo w ostatnich latach widzimy, że w PlusLidze jest dużo urazów. Życzę, by żadnemu zespołowi w tym sezonie nie przytrafiały się kontuzje - niech poziom sportowy zdecyduje o wynikach.
A indywidualnie stawiasz przed sobą jakiś cel?
- Dawno temu, wyjeżdżając do Belgii, chciałem rozpocząć ścieżkę gry w roli pierwszego rozgrywającego, bo wyjeżdżałem jako zmiennik w Warszawie. Ale też postawiłem sobie cel, bym po każdym sezonie mógł powiedzieć, że stałem się po nim lepszym siatkarzem. I ten cel staram się mieć cały czas z tyłu głowy. By znowu sobie powiedzieć, że postawiłem chociaż kroczek do przodu. Wydaje mi się, że do tej pory tak to wygląda i ten kroczek udaje się postawić, że wyniki indywidualne i przede wszystkim drużynowe są lepsze. W tym roku udało się dołożyć dwa krążki z reprezentacją. W mojej głowie będzie więc to samo założenie. Mam nadzieję, że będzie mi towarzyszyć do końca grania w siatkówkę. Jeśli będzie dobrze szło, będzie coraz ciężej, ale dopóki będę mógł, będę dążył do tego celu.
Rozmawiał Damian Gołąb













