Artur Gac, Interia: Od kiedy jesteś już we Włoszech? Wilfredo Leon, przyjmujący reprezentacji Polski: - Zaczęliśmy trenować 16 października, a ja przyjechałem tu dzień wcześniej rano. Udało ci się wypocząć i choć trochę zregenerować organizm po trudach wielu miesięcy, czy to pobożne życzenie? - Bardziej pobożne życzenie. To jest tak: wracasz do domu i musisz się wziąć za rzeczy, którymi nie zajmowałeś się w trakcie sezonu kadrowego, a musiałem je pozałatwiać przed wyjazdem do Włoch. Niby nie obciążały mnie treningi, ale miałem dość intensywne dni. Trochę czasu spędziłem za kierownicą samochodu, jeżdżąc w różne miejsca. Czyli, mówiąc szczerze, odpoczynku nie było. Poza tym, po długiej rozłące z bliskimi, znów trzeba być mężem i ojcem na pełny etat. - (śmiech) Tak jest, żebyś wiedział. Każdy potrzebuje, byś mu dał jak najwięcej z siebie, co oczywiście jest naturalne. Za wami naprawdę morderczy sezon. Wiadomo, że gdy jest jedna duża impreza za drugą to człowiek idzie siłą rozpędu, dodatkowo niesiony zwycięstwami, ale co działo się, gdy już po kwalifikacji olimpijskiej wróciłeś do domu? Pojawiło się "odcięcie", to znaczy poczułeś fizycznie, że organizm jest wycieńczony? - Pierwsza myśl, jaką miałem w głowie, gdy już dotarłem do domu, była taka: "ufff, udało się". Czułem zadowolenie, że tak ułożyły się ostatnie miesiące, iż wygraliśmy każdy z dużych turniejów. Cel został w stu procentach zrealizowany i ta myśl mi towarzyszyła. Nie ukrywam, że wcześniej pojawiały się bóle, trzeba było zagryzać zęby, dlatego cieszyłem się, że nastał czas, gdy można było delikatnie się zregenerować. Organizm rzeczywiście został dość mocno wyeksploatowany. A jak zareagowała trójka stęsknionych dzieciaczków na twój powrót? - Przyjechałem do domu wieczorem, kiedy one już spały, ale następnego dnia od rana cały czas były buziaki i przytulanko. Wiadomo, jak to dzieci, od razu było: "tata, chodźmy tu, róbmy to". A widziałeś, w jakim stanie wróciłem, byłem trochę zmęczony, do tego doszła różnica czasu, ale i tak od razu dałem się im porwać. Inna sprawa, że też nie spędziłem z nimi tak dużo czasu, ile chciałbym, bo poza tym, że najważniejsza jest rodzina, musiałem zająć się innymi sprawami, które traktuję poważnie, czyli na przykład przypilnowaniem interesów. Za to teraz zdecydowanie zmieni się sytuacja, w Perugii będę miał dużo więcej czasu dla nich, czyli zrekompensuję im te ostatnie miesiące. Tatuś będzie nadrabiał zaległości (uśmiech). Szczególnie, że mamy tu teraz lunapark, gdzie jest mnóstwo atrakcji dla najmłodszych. Tak że rewelacja, w tygodniu oczywiście na pierwszym miejscu będzie szkoła, ale w wolnym czasie będą korzystali z tych przyjemności do woli, tym bardziej że jest to rozrywka sezonowa, która już niedługo zostanie zamknięta. Czas po sezonie reprezentacyjnym całkowicie spędziłeś w Polsce, typowych wakacji sobie nie zaserwowałeś? - Może mentalnie taki wyjazd by mi się przydał, ale z drugiej strony cieszę się, gdy mam trochę wolnego czasu i mogę spędzić go w Polsce. Dużo z takich pobytów wyciągam, za każdym razem uczę się, jak tutaj wygląda życie. Który moment podczas tego długiego sezonu reprezentacyjnego był dla ciebie najtrudniejszy, kiedy miałeś największe problemy fizyczne lub mentalne? - Były dwa takie momenty. Pierwszy podczas obozu przygotowawczego w Zakopanem, gdzie wykonywaliśmy naprawdę dość intensywne treningi. Przygotowania były tak ciężkie, że prawdopodobnie każdy odczuwał ich trud. To był intensywny czas, nie było nam łatwo, ale wierzyliśmy, że to ma nas do czegoś zaprowadzić. A jeśli chodzi o granie, najtrudniej miałem w Chinach. Raz z tego względu, że był to ostatni turniej, a dwa - że udaliśmy się do odległego państwa, gdzie wszystko przed przyjazdem tam wydawało się być inne. Czytaliśmy różne komentarze od wielu ludzi, nie wiedząc do końca, czego tam się spodziewać. I to trochę "siadło" na głowę, ale gdy już byliśmy na miejscu, według mnie wszystko zupełnie rozjechało się z tymi opiniami. Obawiałem się trochę, co będziemy tam jeść, ale było mięso, a także sushi i wszystko zupełnie smaczne. Okazało się, że nie było czego się obawiać. Wspomniałeś zgrupowanie w Zakopanem. Rozmawiałem o jego trudach na mistrzostwach Europy z kilkoma twoimi kolegami z kadry, a także z trenerem przygotowania motorycznego Piotrem Pietrzakiem. I zgodnie przyznali, że najbardziej dały się wam we znaki interwałowe ćwiczenia na ergometrze wioślarskim, gdzie dochodziło wręcz do "odcinania" organizmów, ponieważ właściwie przekraczaliście własne limity pracując nad wytrzymałością. - Tak jest, ten element treningowy był bardzo ciężki, wdrożony został zupełnie inny system, ale mimo krańcowego zmęczenia podczas tych zajęć, okazało się, że to nam nie zaszkodziło. Być może także dzięki temu zbudowaliśmy niesamowitą formę na mistrzostwa Europy, która cały czas szła w górę, wraz z tym jak rosła ranga turnieju. Ogólnie mówiąc wykonywaliśmy różne nowe ćwiczenia, ale najważniejsze, że na końcu przyszła za to nagroda. Dobre wyniki potwierdzają, że nowe bodźce nie były przypadkowe. Zatem był to najcięższy obóz treningowy, jaki kiedykolwiek przepracowałeś w swojej karierze? - Nie, nie, nie. Na Kubie pracowałem o wiele bardziej ciężko niż tutaj, co brało się z tego, że warunki są zupełnie inne. Tam po prostu nie ma innej możliwości, żeby na przykład dostać całą halę dla siebie i siłownię, a także przyrządy oraz aparaturę. Na Kubie tego w ogóle nie ma, dlatego pracuje się całkiem inaczej i dużo więcej godzin. Do tego mentalność sięga jeszcze lat 70. i 80. jeśli chodzi o obciążenia dla organizmu, przez co było znacznie ciężej niż mam teraz. Wspominasz nieraz tego 13-letniego Wilfredo juniora, który wyjechał z Santiago de Cuba do Hawany i zamieszkał w internacie, gdzie zderzył się z trudnymi warunkami bytowymi i hartował swój charakter. - Charakter kształtowałem już trochę wcześniej, bo byłem bardzo aktywnym dzieckiem. Poza tym na Kubie jest coś takiego, że wszyscy - i chyba mamy to we krwi - walczymy o swoje. Cały czas ma miejsce rywalizacja o każdą, nawet najmniejszą rzecz. Na przykład idziesz na zakupy i chcesz kupić chleb, ustawiasz się w kolejce, ale okazuje się, że ktoś odsprzedał swoje miejsce i nagle, choć stoisz na przykład już piąty, spadasz na dziesiąte miejsce, bo ktoś się przed tobą ustawia. Wtedy idziesz do tej osoby i mówisz: "ej, ale to nie fair, ja przyjechałem tu wcześnie rano i cały czas czekam, a ty teraz wciskasz się przede mnie". Inaczej przepadniesz. Trzeba walczyć o swoje w każdej sytuacji. I my, od najmłodszych lat, coś takiego mamy w sobie. Nie możesz pękać, bo jeśli to zrobisz, wtedy nic nie załatwisz albo nie kupisz. Dlatego powiedziałbym, że charakter Kubańczyków buduje się od najmłodszych lat. A teraz wracając do internatu, który miałem w Hawanie... No właśnie, warunki miałeś iście spartańskie. - Nie powiem, że nie, ale przyznam ci szczerze, że i tak byłem bardzo zadowolony. Po prostu do tamtej pory nie znałem innego świata. Jakby to powiedzieć... Jeśli dziecko nie wie, jak smakuje czekolada, to nie może powiedzieć, że ją lubi. O telefonie nie było mowy, na dwadzieścia rodzin może trzy miały telewizor, ale każdy był zadowolony. Zewsząd cały czas grała muzyka i świeciło słońce, a to coś, co bardzo mocno pomaga złapać energię, która napędza cię do działania w trakcie dnia, nawet gdy jesteś niedojedzony. Jeśli nawet nie zjadło się śniadania, tylko dopiero obiad i kolację, to człowiek i tak się cieszył i był pozytywnie nastrojony. Przeczytałem kiedyś słowa twojej mamy na portalu sportowefakty.wp.pl, gdy przyznała, że choć byliście przyzwyczajeni do skromnego życia, to nawet ona załamała ręce widząc jak mieszkasz, bo warunki jej zdaniem były fatalne. - Wiesz co, mam dla ciebie propozycję. Jak będziesz miał czas i ochotę, to zapraszam cię na Kubę. Pojedziemy w to miejsce, gdzie mieszkałem i zaczynałem trenować w Hawanie. Wtedy zobaczysz na własne oczy i sam ocenisz, w jakich warunkach funkcjonowałem. Serio, mocno cię zapraszam. W szkole sportowej w Hawanie mówiło się, że taką drogę trzeba przejść, żeby zostać mistrzem olimpijskim. Ja sam byłem w szoku, bo myślałem, że zastanę zupełnie coś innego. Cóż, nieraz to, co na przykład widzimy w telewizorze, w rzeczywistości wygląda trochę inaczej. Ale mimo to powiedziałem mamie: "słuchaj, ja chcę kiedyś być osobą, która wejdzie na wysoki poziom, ale żeby tak się stało, muszę pójść tą drogą". Zdecydowałem, że nie ma co narzekać, tylko trzeba zostać, nawet jeśli miałem tylko 13 lat. Podjąłem wyzwanie i się udało, nie pękłem, choć było naprawdę bardzo ciężko. Jestem zadowolony, bo dzięki takiej szkole przekonałem się, że życie to nie tylko zabawa i przyjemności. Moim zdaniem dobrze przejść przez trudności, bo jeśli masz za łatwo już na starcie, później tak tego wszystkiego nie doceniasz. I masz w sobie większy głód, żeby do czegoś dojść, choć droga jest wyboista. - Właśnie nie tak dawno słyszałem, jak sam Cristiano Ronaldo powiedział, że gdyby miał takie życie, jakie dzisiaj zapewnia swoim dzieciom, to pewnie nie doszedłby do tego, by stać się jednym z najlepszych piłkarzy świata. Dziś jego syn nie jest tak głodny, aby powalczyć o swoje, bo wystarczy, że zwróci się z prośbą do taty o cokolwiek i to dostaje. Dostatnie życie na pewno nie pomaga, by wyjść ze swojej strefy komfortu. - Oczywiście, ale powiedzmy nawet o małych rzeczach. Na Kubie nigdy nie było tak, abym na śniadanie miał różne rzeczy do wyboru. To co dostałeś, musiałeś zjeść. Nawet jeśli człowiek tego nie lubił, to nie miał wyboru, inaczej chodziłby głodny. I to jest to, co dziś staram się nauczyć moje dzieci, żeby nie było tylko tak, że obudzi się i wybiera sobie, że dziś zjemy na przykład naleśniki. Nie, dzisiaj mamy chleb, z którego zrobimy kanapki. I dziękujmy panu Bogu, bo są ludzie, którzy marzą o tym, żeby rano mieć świeży chleb. To tylko przykład, ale chciałbym nauczyć moje dzieci właśnie takiego podejścia i szacunku do tego, co mamy. Nie chciałbym na przykład nigdy takiej sytuacji, żeby były niezadowolone z jakiegoś prezentu, nawet jeśli otrzymają od kogoś drobiazg. Muszą zdawać sobie sprawę, że dla takiej osoby to może być ogromny wydatek, a poza tym, wszystko co płynie z serca i jest darem, zasługuje na serdeczne przyjęcie. Chciałbym, żeby zawsze potrafiły okazywać wdzięczność, do ludzi trzeba mieć szacunek i serdeczność. Takimi wartościami kierujesz się w życiu? - Słuchaj, jeśli ktoś mnie widzi tylko w telewizorze, to może myśli sobie na mój temat różne rzeczy. Ale ja naprawdę nie noszę głowy w chmurach. To, że jestem popularny i znany, to konsekwencja tego, że gram w siatkówkę, a sam w środku mam się za normalnego faceta. To nie moja natura, żebym był wyniosły. Chcę się cały czas zachowywać tak, jaki byłem 15-20 lat temu. Mam nadzieję, że nigdy się nie zmienię, bo wiem, że wtedy nie będę naturalny. Wówczas stałbym się kimś zupełnie innym, kim nigdy nie chciałbym być. Najważniejsze, ale pewnie i najtrudniejsze, to żeby status gwiazdy nie zmieniał sportowca właśnie jako człowieka. - Tak jest, o to mi chodzi w życiu. Czasami mam ciężko z fanami... Bo wiesz, oni przyjeżdżają specjalnie żeby zobaczyć mecz, często z bardzo dalekich stron, przemierzają mnóstwo kilometrów i na końcu liczą, że znajdziesz dla nich czas po meczu. I rozdaję wiele autografów oraz ustawiam się do zdjęć, ale niestety nie jestem w stanie spełnić oczekiwań wszystkich i wiem, że niektórzy są później rozczarowani. Ja też czuję się z tym źle, że nie każdemu mogłem dać trochę tej przyjemności, ale niestety muszę trzymać się ram czasowych, bo jest na przykład zaplanowany rozruch lub zaraz odjeżdża autokar. Czasami ludzie tego nie zrozumieją, a ja wtedy jestem wewnętrznie smutny, choć staram się już tak tego nie brać do siebie. Możliwości i okoliczności ku temu wykorzystywałeś niemal do granic w Skopje, gdzie pierwsza faza mistrzostw Europy powodowała, że jeszcze mogliście zachowywać się nieco luźniej. A dodatkowo sprzyjał fakt, że mieszkaliście w hotelu niemalże przylegającym do hali, więc nie musiałeś spieszyć się do odjeżdżającego autokaru. - Tak jest, dokładnie tak było. Po jednym z meczów, w którym nie grałem, zostałem chyba do ostatniego chętnego kibica. Wtedy mogłem to zrobić, więc nie było żadnego problemu. A propos, pamiętasz tę kibickę z Polski? No pewnie. Właśnie miałem cię dopytać, czy misja dobiegła końca i przekazałeś pani Karolinie koszulkę, w której finalnie świętowałeś zdobycie mistrzostwa Europy? - Oczywiście, dostałem już od niej zdjęcie, że koszulka dotarła wraz z wiadomością, że bardzo mi dziękuje i cieszy się z tego upominku. Jeśli mogłem jej dać trochę satysfakcji i zadowolenia, to nic więcej nie potrzebuję. Sam wiem, jak to jest być po tej stronie, co Karolina, bo kiedyś też byłem takim kibicem i człowiek liczył na ciepły gest. Wróćmy do sportu. W ostatnich miesiącach zdobyliście dwa złote medale Ligi Narodów i mistrzostw Europy oraz wywalczyliście awans na igrzyska. Którą imprezę najmilej wspominasz, która dała ci najwięcej radości i spełnienia? Czyżby turniej we Włoszech? - Nie, a to dlatego, że nie mówiłbym o całej imprezie. Bardziej zwróciłbym uwagę na poszczególne mecze. Ogólnie jestem zadowolony z tego, że dostałem wiele szans do grania, ale na przykład w Lidze Narodów bardzo dobrze czułem się w meczach z Brazylią oraz z Japonią. Natomiast na mistrzostwach Europy według mnie najlepszy mecz rozegrałem ze Słowenią. Tam dostałem naprawdę dużo piłek i w ogóle miałem bojowy nastrój do tego spotkania, chcąc w końcu pokonać ten zespół, który powstrzymywał nas podczas dwóch poprzednich półfinałów mistrzostw. Naprawdę miałem mnóstwo dodatkowej energii, żeby znów tego samego nie przeżywać, dlatego dodatkowo ucieszyła mnie moja gra w tym spotkaniu. A nie dodałbyś finałowego meczu z Włochami, który wygraliście w spektakularnym stylu? - Wiesz, na finał patrzę trochę inaczej, bo to taki mecz, na który człowiek rzuca już wszystko co ma najlepsze. Nie ma myślenia, zastanawiania się, wstrzymywania ręki, zapominasz nawet o zmęczeniu. Mnie taka stawka nie deprymuje, grasz na całego, bo już żaden inny scenariusz nie wchodzi w grę. Ale już pytając o najcenniejszy medal w dorobku, myślę że nic się nie zmieniło i złoto ME jest największym skalpem w twojej karierze? - Bez dwóch zdań. Jest to coś zupełnie szczególnego, przecież polska reprezentacja takich medali ma tylko dwa. Czuję dużą radość, że jestem częścią jednego z tych sukcesów. Tym bardziej, że już dawno liczyłem na ten medal i wreszcie to się udało dzięki panu Bogu, nigdy nie będę o nim zapominał. Obyśmy każdą imprezę, która przed nami, kończyli w tak znakomitych nastrojach. Z zasady jesteś swoim surowym recenzentem, ale trzeba powiedzieć, że ten sezon również indywidualnie był dla ciebie świetny. Zdobyłeś z całej kadry najwięcej, bowiem aż 280 punktów w 23 oficjalnych meczach, wyprzedzając drugiego Łukasza Kaczmarka o siedem "oczek" (wyliczył Jakub Balcerzak na Twitterze). Niewątpliwie jest to powód do satysfakcji. - Teraz to mnie zdziwiłeś, bo szczerze mówiąc nie myślałem, że zdobyłem tyle punktów. Właściwie to nie spodziewałem się takiej zdobyczy, przecież w kilku meczach nie grałem. Jeśli tak było, jak mi przedstawiłeś, to jestem mega szczęśliwy. Zawsze najważniejsze są zwycięstwa, indywidualne statystyki są drugorzędne, ale dałeś mi powód do zadowolenia. Naprawdę ciężko pracowałem na to, aby w końcu pokazać trochę lepszą formę. A myślę, że to ciągle nie jest moja topowa dyspozycja, choć zawsze mówią, że jeśli obecna wystarcza do wygrywania setów, meczów i turniejów, to musisz być usatysfakcjonowany. Za wszystko, do czego doszedłem, jestem wdzięczny, ale wiem, że mogę stać się jeszcze lepszym siatkarzem. Czego nauczyłeś się w ostatnich miesiącach? W czym zrobiłeś największy progres? - Według mnie w grze blok-obrona. Serio, w tym roku broniłem więcej niż prawie przez całą karierę. Jeśli chodzi o moją postawę w bloku, to trener chyba jest zadowolony, bo po moim bloku piłka za dużo razy nie wychodziła na aut. Przeciwnie, miałem dużo pozytywnych dotknięć, a także "kill" bloków (bloków punktowych - przyp.), w tym takie jeden na jeden. Myślę, że w tym elemencie mocno pomagałem drużynie. Wspomniałeś o trenerze. Czegoś nowego w ostatnim czasie dowiedziałeś się o Nikoli Grbiciu? Był taki jak zawsze, czy czymś Cię zaskakiwał? - Nie skupiałem się na tym, by aż tak analizować trenera, ale na pewno widziałem, że przeżywał dużo więcej stresu. I to zdecydowanie. A już zwłaszcza było to widoczne na mistrzostwach Europy, gdy nadszedł mecz z Serbią, czyli jego rodakami. Dobrze było widać, jak bardzo mu zależy, żeby wygrać ten pojedynek. I super, że daliśmy radę wykonać tę robotę. Co jeszcze bym dodał? Wydaje mi się, że w każdym kolejnym roku, po takich sukcesach, będzie miał więcej cennego doświadczenia i dzięki intensywnej pracy z tą grupą będzie wiedział, na co stać każdego z nas. Ale co do podejścia, to on na pewno nie zwolni, cały czas mu mocno zależy i mobilizuje nas do pracy. Jaką radą pożegnał się z tobą przed sezonem ligowym, z myślą o jak najlepszej formie w kontekście igrzysk olimpijskich? Zasugerował, nad czym powinieneś pracować i nad jakim elementem się skupić? - Powiem tak: jeśli to wszystko, co nam przekazał, każdemu z nas uda się wypracować, to wtedy w kadrze będziemy grać jeszcze lepiej. W moim przypadku chodzi przede wszystkim o elementy defensywne - przyjęcie oraz "trzymanie" drużyny w obronie. Dlatego od pierwszego treningu w Perugii zacząłem kłaść nacisk na te kwestie. A inny aspekt, nad którym według trenera powinienem jeszcze pracować, wolałbym zachować dla siebie. Wolisz owiać go tajemnicą? - Zdecydowanie, bo gdybym go dokładnie wskazał, to wtedy ludzie od razu będą szukali błędu, a ja nie lubię, jak ktoś z nastawianiem ich poszukuje. A wiadomo, że jak coś człowiek próbuje, to przez jakiś czas może to nie do końca wychodzić. Twoje relacje z trenerem Grbiciem są absolutnie perfekcyjne, czy jest w tobie szczypta żalu, że po kontuzji kolana i operacji nie zostałeś zabrany na zeszłoroczne mistrzostwa świata w roli zadaniowca? - Dziś to wygląda tak, że obaj jesteśmy profesjonalistami. On jest trenerem, a ja jego zawodnikiem. I on wie, co mogę zrobić i na co mnie stać, a ja wiem, że to, czego on będzie ode mnie oczekiwał, jestem w stanie zrealizować. Trener wie o moich możliwościach i stara się działać tak, abym pokazał najlepsze, co potrafię. Dla mnie nasza relacja jest bardziej zawodowa niż osobista. Szkoleniowiec obficie korzystał z szerokiego pole manewru i bardzo dużo rotował składem. Czułeś, że gdy byłeś ściągany z placu, nie rozpoczynałeś meczów w pierwszym składzie lub w ogóle całe spotkanie przesiadywałeś na ławce, to głównie dlatego, że w kadrze jest kłopot bogactwa na pozycji przyjmującego, czy bardziej widziałeś to tak, że płacisz cenę za przyjęcie, które u ciebie wciąż pozostawia trochę do życzenia? - Z mojego punktu widzenia wyglądało to tak, że skoro trener wziął nas, przyjmujących, tak wielu do kadry, to nastawił się, aby w pełni z tego korzystać. A gdybym miał grać w każdym meczu, to na pewno byłbym bardziej zmęczony lub maksymalnie przeciążony, co mogłoby prowadzić do kontuzji. Trzeba także pamiętać, że każdy zawodnik z tej pozycji grał dużo spotkań w sezonie klubowym. I dochodzi kolejny element, mamy już niewiele czasu do igrzysk, więc musiał próbować i testować, jak reaguje każdy z zawodników na wydarzenia boiskowe, aby na końcu wybrać najlepszą "12" do Paryża. I to najbardziej logiczne wytłumaczenie. Zresztą trener sam podkreślał, że jesteście zawodnikami takiego formatu, iż w każdej innej reprezentacji wszyscy z waszej piątki byliby graczami pierwszego składu. - Tak jest. A jeśli masz tyle możliwości, to korzystasz z nich także dlatego, że bardzo utrudniasz zadanie przeciwnej drużynie oraz jej trenerowi. Przecież rywale muszą się przygotować na wiele wariantów i do końca nie wiedzą, kto po naszej stronie rozpocznie mecz, w związku z tym otwarty pozostaje temat choćby kierunków w ataku. A jeśli masz za dużo informacji i do samego końca jesteś w kropce, to trudno zawodnikom uporządkować sobie w głowie wszystkie możliwe założenia. I to na pewno daje nam niesamowity atut. Przecież inaczej grają Bednorz ze Śliwką, Bednorz z Semeniukiem, Śliwka z Fornalem, a inaczej gra wygląda, kiedy ja jestem na boisku. Rywale mają taki mętlik, że ani trochę im nie zazdroszczę (uśmiech). Pamiętasz nasze rozmowy na ME, dlatego pytanie będzie nieprzypadkowe... W trakcie turnieju mówiłeś, że brązowego medalu już nie chcesz, kolejny nie da ci żadnej satysfakcji, bo już dwa masz w kolekcji. Z kolei na igrzyskach jeszcze nie stałeś na podium. Czy gdybyś zaczął od brązu z reprezentacją Polski, w tym przypadku byłbyś zadowolony? - Nie, nie byłbym. Nawet podkreślając, że byłby to medal igrzysk olimpijskich. Ja zawsze mówię, że nie przygotowuję się na to, żeby cieszyć się z brązowego medalu. Dla mnie celem zawsze jest złoto. Okej, jeśli z przebiegu turnieju zdobędziesz inny medal, to wtedy sprawa wygląda inaczej. Ale nie ma mowy, abym przed rozpoczęciem powiedział, że brąz da mi satysfakcję. Zawsze walczę o pełną pulę. Mój tata zawsze mi mówił, że mentalność w sporcie musi być taka, że sportowiec zawsze dąży do złota. Kto się przygotowuje na mniej, dostaje mniej, a kto celuje najwyżej jak się da, ten ma szansę wywalczyć pierwsze miejsce. Generalnie mam wrażenie, że dla ciebie drugim najcenniejszym po złocie medalem jest brąz, a to dlatego, że jest on poniekąd wygrany. Z kolei najgorszy jest srebrny, bo zawisa na szyjach przegranych w wielkim finale. - Dokładnie tak jest, trafiłeś w punkt. Wiem, że pewnie niektórzy ludzie będą w szoku po tych słowach, w końcu drugie miejsce jest wyższe niż trzecie, ale według mnie - z perspektywy sportowca - oba medale zupełnie inaczej smakują. Co z tego, że masz drugie miejsce, jak czujesz się przegrany, bo właśnie zostałeś pokonany? I każda osoba widzi cię jako przegranego, kibice się smucą i ty także, bo fakt jest taki, że właśnie zaznałeś porażkę. A zupełnie inaczej jest z brązem, niby to tylko mały finał, ale kończysz spotkanie i masz powody do radości, ponieważ pokonałeś przeciwnika. Dlatego powiedziałbym, że brązowemu medalowi bliżej jest do złota, a srebrnemu do czwartego miejsca. Niektórym z pewnością może być trudno się z tym zgodzić, ale to, jak argumentujesz swoją optykę, przemawia do wyobraźni. - Popatrzmy na Ligę Narodów sprzed dwóch lat, w Rimini. Dotarliśmy do finału, w którym przegraliśmy z Brazylią. I jak było? No niby fajnie, ale na podium każdy z nas miał skwaszoną minę, bo jakby nie było człowiek właśnie przegrał najważniejszy mecz. Dużo pytań rodzi się wtedy w twojej głowie, czujesz że coś poszło nie tak. Byłeś w finale, ale zostałeś pokonany i takim akcentem kończysz turniej. Czyli dla kogoś takiego, jak ty, ranga srebrnego medalu jako drugiego, najcenniejszego, ma znaczenie tylko w klasyfikacjach i tabelach. - Zdecydowanie. Ale dodam jeszcze, że tak postrzegam sprawę w tych dyscyplinach, w których o kolorze medalu decyduje ostatni mecz. Bo już na przykład inaczej to wygląda w lekkoatletyce, dajmy na to w biegu na 100 metrów. Uważam, że w takiej konkurencji zdobywcy medalu w każdym kolorze mogą czuć się wygrani. W tym roku z klubem Sir Susa Vim Perugia macie sporo do udowodnienia po tym, jak poprzedni sezon był daleki od oczekiwań. Oczekujecie spektakularnych wyników? - Czuję w środku szczególny niedosyt, bo już od kilku lat mocno próbuję wywalczyć "scudetto", ale do tej pory to mi się nie udało. Byłem już tego bardzo bliski, nie licząc ostatniego sezonu, ale dalej jestem głodny tego trofeum. Prawdopodobnie mam ku temu ostatnią możliwość, dlatego będę pracował bardzo mocno, aby w końcu wykonać zadanie. Nawet nie jestem w stanie wyrazić, jak będę się czuł, jeśli po tym sezonie nadal nie będę miał mistrzostwa Włoch. Klubowo najbliżej trzymasz się z Kamilem Semeniukiem, czy raczej starasz się żyć podobnie z całym zespołem? - Staram się z całą drużyną mieć bardzo fajne relacje. Wiadomo, że z chłopakami, którzy posługują się językiem hiszpańskim, jest mi najłatwiej, ale nie wybieram najłatwiejszej drogi. Z "Semenem" rozmawiamy po polsku i cieszę się, że mam z kim w klubie używać naszego języka, bo dzięki temu nie będę zapominał polskiego. A dochodzi jeszcze komunikacja z Wassimem Ben Tarą, który też używa polskich słów. Poza tym mamy wielojęzyczny zespół, więc jako kapitan podtrzymuję kontakt z każdym. I staram się przechodzić na ten język, w którym dana osoba swobodniej się porozumiewa. Najczęściej operujemy włoskim i angielskim, do tego hiszpański, a nawet czasem rosyjski ze względu na Ołeha Płotnyckiego, bo choć oczywiście woli posługiwać się ukraińskim, to rosyjski zna doskonale. Podoba mi się ten miks, mamy taką małą wieżę Babel, gdzie cały czas można szlifować języki. Kibice zawsze zacierają ręce, gdy wchodzisz na pole zagrywki. Oficjalnie twój rekord to 138 km/h. O ile szybciej jesteś w stanie jeszcze zaserwować? - Powiem szczerze, że bicie rekordów nie jest celem samym w sobie, choć zawsze jest to miłe. Bardziej mnie cieszy, że potrafię ustabilizować zagrywkę i kilka razy w meczu posłać piłkę z prędkością ponad 130 km/h. I o to w tym chodzi, żeby być regularnym i powtarzalnym. A odnośnie rekordu, to dopiero jeśli jeszcze raz trafię 138 km/h, wtedy będę pewny, że faktycznie tego dokonałem (uśmiech). A jakie jeszcze mam rezerwy? Tego nie jestem w stanie powiedzieć. Czasem wszystko idealnie się układa, podrzut piłki jest dokładnie taki, jaki lubię, więc szkoda by było tego nie wykorzystać. Przebywając w Polsce wspomogłeś działania Fundacji Herosi i złożyłeś wizytę małym i nieco starszym pacjentom w Klinice Onkologii i Chirurgii Onkologicznej Dzieci i Młodzieży w Warszawie. Widok tych młodych osób rozdziera serce? - O tak... Już dawno nie byłem w takiej placówce i serce mocniej mi zabiło, gdy z bliska zobaczyłem dzieci i młodzież w takiej sytuacji. Wiadomo, że czasami pochłania nas wiele dodatkowych zajęć, ale tu było widać, jaki sens ma podpisywanie koszulek i piłek na licytację dla podopiecznych Fundacji Herosi, satysfakcja była ogromna. I dziś mogę powiedzieć, że chętnie będę się angażował w takie inicjatywy, bo widzę, że każdy gest może pomóc takim pacjentom. Poświęcę czas, który mógłbym spędzić w domu, żeby komuś w takiej sytuacji dać niesamowitą dawkę pozytywnej energii. Słyszałem, że przede mną byli już tam na przykład Paweł Zatorski, Norbert Huber i Karol Kłos, a co roku mocno pomaga Andrzej Wrona. Jestem zdania, że gdyby każdy z nas, choćby z grona chłopaków z kadry, znalazł czas jeden raz w roku, to wspólnie damy tym młodym ludziom coś znaczącego. Dla wielu jesteśmy idolami i widać było, że niektórzy nawet nie marzyli, że stawi się u nich sportowiec, któremu kibicują. Tyle radości można dać i o to przecież chodzi. Mimo choroby wstąpiła w nich inna energia. Ty też, uśmiechnięty od ucha do ucha, zarażałeś dzieci i młodzież bardzo pozytywnym usposobieniem. Trudno ci było zachować tak radosne oblicze? - Wiesz... Ciężko mi było po, w trakcie nie. Widząc uśmiechy dzieci i ich rodzin, nie mógłbym być przygnębiony. To prawdziwi herosi. Po wizycie trochę myślałem o tych warunkach i co można zrobić, aby chorym funkcjonowało się lepiej. Poza tym w takim miejscu człowiek zdaje sobie w stu procentach sprawę, że zdrowie to najważniejszy dar, jaki mamy. Dziękuję za rozmowę, a odnośnie zaproszenia na Kubę - jeśli było zupełnie na poważnie, to z wielką chęcią wybiorę się z tobą w taką podróż. - Słuchaj, jeśli ja coś mówię, a w tym przypadku proponuję, to nie jest to na żarty. Masz ochotę? To jedziemy tam razem. Pokażę ci gdzie trenują kadeci, juniorzy i seniorzy, a także jak wyglądają niektóre miasta, na przykład Hawana i Pinar del Rio, które znajdują się całkiem blisko. Później zawsze możesz pozostać tam dłużej, na przykład już typowo wakacyjnie. To co, pewnie najlepiej już po igrzyskach olimpijskich w Paryżu? - Idealnie, to będzie najbardziej komfortowy czas na taki wyjazd. Rozmawiał Artur Gac