PAP: Tuż przed Wielkanocą dostał pan informację, że pokonał nowotwór układu limfatycznego. To był pewnie jeden z najlepszych dni w pana życiu? Grzegorz Bociek: - Na pewno. Jak się dowiedziałem, to najpierw się poryczałem, a potem obdzwoniłem wszystkich. Cieszyłem się bardzo. Ale zanim dostałem te dobre wieści było sporo stresu. Po pierwszym cyklu chemii, a miałem ich w sumie sześć, okazało się, że działa ona bardzo dobrze na ten rodzaj nowotworu. Kolejne wyniki, robione w Opolu, gdzie się leczyłem, też dawały nadzieję, że będzie dobrze. A mimo to, jak doszło do ostatecznych badań, to kołatało mi po głowie, że coś może wyjść nie tak i że na przykład trzeba będzie dołożyć jeszcze ze dwa cykle. Starałem się oczywiście myśleć pozytywnie, ale niepokój był. Kiedy okazało się, że się udało, byłem naprawdę szczęśliwy! To nie był koniec dobrych wieści. 2 kwietnia został pan też powołany przez Stephane'a Antigę do kadry. - Tak naprawdę byłem cały czas w kontakcie z trenerem Antigą. Mocno mnie wspierał i zagrzewał do walki z chorobą. Mówił, że czeka na dobre wieści, że widzi mnie w swojej drużynie. To mi bardzo pomagało. Więc jak tylko dowiedziałem się, że wyniki są dobre, to zadzwoniłem również do niego. A chwilę później zobaczyłem w internecie, że dostałem powołanie. To było miłe zaskoczenie, bo mimo tych naszych rozmów myślałem, że może jednak postawić na innych zawodników. Bardzo cieszy, że trener wierzy we mnie. Myślę, że poznał mój waleczny charakter. Kiedyś już wracałem na parkiet po długiej kontuzji, gdy zerwałem wiązadła krzyżowe i byłem wyłączony z gry przez 8 miesięcy. Zresztą, gdy dowiedziałem się, że mam nowotwór, to też myślałem tylko o tym, żeby zwalczyć chorobę i grać. Byłem pewiem, że gdy się uda wyzdrowieć, to wrócę do siatkówki. Wiedziałem i wiem nadal, że dam radę. Siatkówka to moje życie i wielka pasja. Jeśli będę z niej musiał kiedyś zrezygnować, to chyba tylko ze sta rości. Ale i wtedy trudno mnie będzie ściągnąć z boiska (śmiech). Co czuje młody 23-letni zawodnik u progu sportowej kariery, który - gdy zaczyna grać z orzełkiem na piersi w kadrze narodowej - dowiaduje się, że jest chory na raka? - Na początku to do mnie nie docierało. Nie mogłem się z tym pogodzić. Ciągle zadawałem sobie pytania: dlaczego ja? Nie wiedziałem też, co to tak naprawdę znaczy. Mówiłem na przykład Sebastianowi Świderskiemu, że będę przyjmował chemię i grał, że dam radę. Ale chemia to coś naprawdę bardzo niszczącego organizm. Szybko się przekonałem, że jednak nie dam rady występować. Jak już to do mnie dotarło, to byłem bardzo wkurzony. Określałem to wtedy nawet ostrzej (śmiech). Ciągle powtarzałem sobie: za co? dlaczego ja? Z czasem stwierdziłem, że może to jakiś sprawdzian. Uznałem, że Pan Bóg specjalnie mnie wybrał, by na przykład dać nadzieję innym, że taką chorobę jak nowotwór w tych czasach da się zwalczyć. Nie można się tylko poddawać, nie można wątpić i bać się, że się umrze. Trzeba walczyć. W końcu podszedłem do tego jak do testu albo nauczki, z której mam wyciągnąć wnioski. Jak do sprawdzianu od Pana Boga. Moment, gdy ogłosił pan w październiku ub. roku w Kędzierzynie-Koźlu, że jest chory i zawiesza karierę, był sporym szokiem dla środowiska i fanów siatkówki. Jak pan ten moment pamięta? - Najbardziej chyba pamiętam to, że gdy mieliśmy konferencję, na której powiedzieliśmy o mojej chorobie, to trudno mi to było wydusić z siebie tę informację. A chciałem o tym powiedzieć sam. Głos wiązł mi w gardle, myślałem, że nerwy puszczą i pojawią się łzy, a nie chciałem pokazać słabości. Chciałem być silny. Muszę też teraz przyznać, że jakiś czas ukrywaliśmy z klubem tę chorobę, by nie robić dużego zamieszania. Tym bardziej, że w tamtym czasie miałem też zaplanowany swój ślub. I tak konferencja odbyła się bodaj dwa dni przed weselem. Moja żona uważała zresztą, że powinniśmy się jeszcze kilka dni wstrzymać, ale na szczęście nie było źle. Miał pan trudne momenty podczas leczenia - takie, gdy na przykład zastanawiał się, co dalej z graniem, z kadrą. - O kadrze w ogóle wtedy nie myślałem. No bo w zasadzie jaki trener weźmie zawodnika, który kilka miesięcy nic nie robił (śmiech). Trudnych chwil nie było w zasadzie dużo. Najgorsze na pewno były pierwsze noce po kolejnych cyklach chemii. Wtedy było strasznie. Wymiotowałem i gorączkowałem. Było mi na przemian koszmarnie zimno i wchodziłem pod gorący prysznic, żeby się rozgrzać; a za chwilę miałem tak gorące stopy, że polewałem je lodowatą wodą. Ale zdarzyły się też dwa czy trzy cykle, które zniosłem bardzo dobrze. Czułem się po nich na tyle dobrze, że zaraz po przyjęciu chemii jechałem na mecz ZAKS-y. Sebastian Świderski mówił, że przychodził pan też na treningi - chodził, biegał, chciał grać. - To prawda, strasznie mnie ciągnęło i nadal ciągnie do grania. Prosiłem Sebastiana, żeby mnie wpuszczał na boisko i dał poodbijać. Tylko po tych wszystkich chemiach piłka wydaje się strasznie twarda (śmiech). Ale siatkarskie ciała się do tego przyzwyczajają. Moje też na pewno szybko się znów przyzwyczai. Jaki pan ma plan na powrót? - Plan jest taki, że od tygodnia po świętach mam indywidualnie pracować z naszym motorykiem Piotrem Pietrzakiem. Będziemy działać powoli. Pierwszy miesiąc to pewnie będą proste rzeczy, by delikatnie zacząć się ruszać i wzmocnić mięśnie. Potem zacznie się kadra. Mam nadzieję, że do tego czasu na sto procent będę mógł wejść w trening i porządnie się przygotowywać. Na pewno trzeba to też będzie robić z głową, by nie zdarzyła się żadna kontuzja. Po chemii mój organizm potrzebowałby więcej czasu na zaleczenie nawet drobnego urazu. Kończy się panu kontrakt w ZAKS-ie Kędzierzyn-Koźle, w której jest pan od 2013 roku. Świderski, już jako dyrektor sportowy tego klubu mówi, że ZAKS-a chce pana zatrzymać. Zostanie pan w Kędzierzynie-Koźlu? - Chciałby temu klubowi dać z siebie tyle, ile oni dali mi w tym mijającym sezonie. A byli naprawdę jak rodzina. Dzięki nim miałem absolutny spokój psychiczny. Jeśli wstaje się rano, mając świadomość że jest się chorym, a na koncie są pieniądze na zabezpieczenie bytu najbliższych, to daje to olbrzymi komfort. Wiedziałem, że dzięki temu moja żona nie musi iść do pracy, zwłaszcza, że pojawiło się dziecko, że nie musimy szukać pieniędzy na życie. Wspierał mnie zresztą nie tylko klub, ale też koledzy. Dzwonili, pytali jak się czuję, odwiedzali, wspierali, przychodzili na herbatkę. To było dla mnie bardzo ważne. Więc oczywiście, że chciałbym w drużynie zostać. Tym bardziej, że to fajny klub - z historią i dużymi ambicjami. Skoro mówią, że chcieliby żebym został, to rozumiem, że nie muszę szukać awaryjnego wyjścia (śmiech). Jeszcze oczywiście nie rozmawiałem z nikim o pozostaniu w ZAKS-ie, ale też czekałem na te wyniki. Chciałem być wobec klubu uczciwy, wiedzieć że jestem zdrowy . W ostatnim roku pokonał pan raka, został powołany do kadry, został tatą i mężem. Czego nauczył pana ten rok? - No tak, moja mała córeczka coraz więcej już rozumie. Wstaje nawet w łóżeczku ze smokiem w buzi nad ranem i delikatnie nas budzi. To bardzo cieszy! A czego mnie ten rok nauczył? Teraz chyba jeszcze ciągle cieszę się dobrą nowiną, że to już koniec walki. Na pewno nauczył mnie pokory i podchodzenia do wielu spraw chłodniej. Choroba wzmocniła też mój charakter. Co by pan powiedział komuś młodemu, kto usłyszy diagnozę: rak. - Że nie można się poddawać i do wszystkiego trzeba podchodzić pozytywnie, do każdej choroby. Dobre nastawienie bardzo duże daje. Pisał pan na swoim profilu społecznościowym o dużym wsparciu fanów, środowiska. Ono też pomaga? - Szczerze mówiąc, gdy tylko ogłosiliśmy, że mam nowotwór, to mnie to wszystko bardzo denerwowało. Telefony, esemesy, całe to głaskanie po głowie. Ale - jak mówiłem - wtedy w ogóle miałem w sobie dużo złości na tę sytuację. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że przecież ci wszyscy ludzie chcą dla mnie dobrze. A dostawałem w ostatnim roku mnóstwo listów - ciepłych, serdecznych, czasem bardzo wzruszających. Szczególnie chyba wzruszające i ważne były dla mnie sygnały, że masa ludzi - zupełnie nieznanych mi, obcych - modliła się za mnie. Pisali mi o tym w listach, na fejsbuku, w mailach. Msze organizował też mój brat, który jest księdzem. To mi dawało moc. Te wszystkie głosy sprawiały, że i moja wiara w to, że wszystko dobrze się skończy, była coraz większa. Przed nami Wielkanoc. To będą dla pana dobre święta? - Chyba jedne z najlepszych. W pełni spokojne.