Marcin Pawlicki: Ma pan świadomość, że jest pan jednym z najdłużej pracujących selekcjonerów w historii polskiej żeńskiej siatkówki? Jacek Nawrocki, trener siatkarek reprezentacji Polski: Nie miałem o tym pojęcia. Nie wiem, co mam powiedzieć, bowiem nie analizowałem swojej pracy w ten sposób. Pana przykład pokazuje, jak ważna jest cierpliwość i dotyczy to głównie szefów klubów czy prezesów związków. - Mentalność polska jest trochę taka, że jak coś zaczyna wychodzić, to trzeba to zepsuć. Takie przypadki w naszym sporcie się zdarzały. Jest taka tęsknota w sporcie do jakiś sensacyjnych rozwiązań, zmian. Przed objęciem żeńskiej reprezentacji, przez blisko 15 lat kariery trenerskiej był pan związany wyłącznie z męskimi drużynami. Nie licząc kilkumiesięcznego epizodu w roli trenera-koordynatora Budowlanych Łódź, praca z żeńską drużyną była zupełną nowością. Z czym było panu najtrudniej się zmierzyć? - Najtrudniejsze dla mnie było przestawienie się na taktykę stosowaną w siatkówce kobiecej, która ma dużo wspólnego z fizjologią dziewczyn. Tam, gdzie ja uważałem, że można grać z tzw. czytania, to tutaj jednak ta siatkówka wymagała bardzo mocnego sprecyzowania taktycznego pozycji. Widziałem, że zawodniczki z tego +czytania+ są zupełnie zwolnione. Ale też ze wszystkich gier zespołowych to właśnie siatkówka żeńska zrobiła największy krok do przodu. Dzisiaj już wiele zespołów stosuje +czytanie gry+ i przestaje ona różnić się od męskiej siatkówki, głównie, jeśli chodzi o grę w systemie blok-obrona. Siatkówka kobieca jest też coraz bardziej siłowa, coraz szybsza. Widać to również po parametrach zawodniczek. Pod względem mentalnym też było chyba sporo różnic; pewnie inaczej panu pracowało się z zawodnikami Skry Bełchatów, a inaczej z reprezentantkami kraju? - Jak wszystko idzie dobrze i jak się spełnia indywidualne ambicje zawodników czy zawodniczek, to jest wszystko dobrze. Zwycięstwa zawsze nakręcają dobrą atmosferę i klimat. Gdy następują zaburzenia, jeśli ktoś nie dostaje indywidualnie tego, co by chciał, to wówczas pojawia się problem. Dziewczyny są też bardziej wymagające, jeśli chodzi o kontakt bezpośredni, ale spełnianie ambicji jest tak samo ważne u mężczyzn, jak i u kobiet. Podejmując pracę z kobietami, przyznawałem się, że kiepski jestem w prawieniu komplementów, kiepski jestem w rozweselaniu i ten warsztat w tej materii mam ubogi. Ale kilka książek z psychologii sportu przeczytał pan dodatkowo? - Każdy trener, poważnie traktujący swoją pracę, musi czytać bez przerwy. Ja to robię cały czas, nikt mnie z tego nie zwolnił. Myślę, że doświadczenie jednak ma niebagatelne znaczenie. Często jest tak, że trzeba swoją osobę poświęcić, zjednoczyć grupę kosztem własnego autorytetu. To też się robi dla wyniku. Przez te pięć sezonów nie było kryzysowego momentu? Nie chciał pan dać sobie spokój z kadrą, zrezygnować? - Prowadzenie reprezentacji jest dla mnie wyzwaniem, które cały czas mnie nakręca, które jest bardzo ważną rzeczą w moim życiu sportowym, a może najważniejszą. Nie miałem chwili zwątpienia. Czułem zawsze wsparcie, zarówno związku, drużyny, jak i samych zawodniczek. Cały czas w swojej pracy wiedziałem czego chcę i może nie zawsze wszystkim się to podobało, ja bardziej stawiałem na to, żeby ta praca była skuteczna, a niekoniecznie przyjemna. A w maju 2017 roku po przegranych kwalifikacjach do mistrzostw świata na warszawskim Torwarze, kiedy to reprezentacja uległa Czeszkom 2:3 (prowadziła w tie-breaku 8:2 i przegrała 9:15) nie miał pan wątpliwości? - Wygrywając nawet z Czeszkami, mielibyśmy szansę wystąpić w drugim turnieju barażowym, ale ten awans na mistrzostwa świata byłby wciąż niezwykle trudnym zadaniem. W Warszawie, mając +na talerzu+ zwycięstwo nad Czeszkami, niestety przegraliśmy. Znam jednak kulisy tej porażki, ale też ciężko mi o tym mówić, bo dotyczą one także osobistych spraw zawodniczek. To był fatalny mecz, fatalny przypadek, fatalny też w skutkach. Z drugiej strony ten zespół, trochę odmieniony, dwa miesiące później zagrał bardzo dobrze w cyklu World Grand Prix i wygrał drugą dywizję. Gdy przystąpił pan do przebudowy i odmładzania reprezentacji, w kadrze pojawiały się siatkarki, które były wówczas rezerwowymi w swoich klubach. Nie wszystkim to się podobało. - Wielokrotnie spotykałem się z głosami krytyki i to nie ze strony mediów, ale od ludzi pracujących w sporcie, że powołuję do kadry dziewczyny, które w tym momencie nic nie znaczą. Dla mnie liczył się ich potencjał i perspektywiczność. Uważam, że w wielu przypadkach były to trafne decyzje. Jeśli reprezentacja pomogła im w rozwoju i w dojściu do miejsca, w którym są obecnie to ja tylko mogę się cieszyć. Trzeba pamiętać o tym, że gdy zaczynałem pracę w kadrze, w naszej lidze kluczowe role odgrywały zagraniczne siatkarki, albo polskie zawodniczki, które miały bardzo duże doświadczenie. Dlatego te dziewczyny, które traktowaliśmy perspektywicznie, miały kłopot z przebiciem się do pierwszych szóstek czy do najlepszych klubów. Dzisiaj wciąż zagraniczne siatkarki wielokrotnie decydują o losach meczu, ale udział Polek w wynikach swoich drużyn jest coraz większy. Kilka dziewczyn wyjechało zagranicę, przede wszystkim do Włoch, co nie jest zasługą samych menedżerów, ale ich ciężkiej pracy. Liga włoska wróciła do łask, zarówno pod kątem sportowym, jak i finansowym. To chyba dobry kierunek rozwoju dla pana podopiecznych? - To jest bardzo mocna liga i jeśli ktoś spełnia taką rolę, jak Asia Wołosz w Conegliano czy Malwina Smarzek w Bergamo, to jest kierunek jak najbardziej uzasadniony. Dobrze byłoby, gdyby dużo gry miały także młode zawodniczki jak Magda Stysiak czy Zuzanna Górecka. Bo to też nie chodzi o to, żeby zaliczyć jedną z najmocniejszych lig na świecie i nie grać. Ważne jest, by trenować w dobrym towarzystwie, ale też grać, bo to jest ważne dla rozwoju. Jeśli zawodniczka ma szansę występów w pierwszej szóstce to pozytywnie widzę ten kierunek. Stysiak była objawieniem poprzedniego ligowego sezonu. Czy obecne rozgrywki mogą wykreować kolejną zawodniczkę, która w niedalekiej przyszłości będzie stanowić o sile reprezentacji? - To nie liga wykreowała Stysiak, ona była już wcześniej w naszym szkoleniu, grała w reprezentacji juniorek. W ubiegłym roku celowo jej nie +dotykaliśmy+ i nie powoływaliśmy do seniorskiego zespołu, choć miałem taką ochotę. I myślę, że dobrze tak się stało. Podobny przypadek mieliśmy teraz z Zuzanną Górecką - uznaliśmy, że w tym sezonie dla niej priorytetem będą mistrzostwa świata juniorek. Te zawodniczki potwierdziły w lidze jakość, którą zdobyły w szkoleniu juniorskim. W tym sezonie jest cała plejada dziewczyn, które dostają szansę gry jako zawodniczki podstawowe w klubach, mogą w nich odgrywać kluczowe role. Nie chcę mówić o nazwiskach, by ich nie +spalić+, ale jestem z ich postawy bardzo zadowolony. Marzy mi się, żeby o sile najmocniejszych zespołów Ligi Siatkówki Kobiet stanowiły polskie siatkarki. Mijający rok był jednym z najbardziej udanych dla żeńskiej siatkówki od wielu lat. Udział w turnieju finałowym Ligi Narodów czy czwarte miejsce w mistrzostwach Europy to bez wątpienia duże sukcesy. Czuje pan, że na arenie międzynarodowej polską reprezentację znów traktuje się z większym respektem? - Nie ukrywam, że dostęp do sparingpartnerów jest znacznie łatwiejszy niż to miało miejsce kilka lat temu. Chcą z nami grać wszystkie najlepsze reprezentacje na świecie, a to świadczy o tym, że jest postęp i nasza drużyna została doceniona. Myślę, że właśnie, że to, kto chce z tobą zagrać sparing, a nie rankingi, są tu najlepszym wyznacznikiem poziomu. Pamiętam, jak dwa lata temu musieliśmy prosić się o wyjazd do Brazylii, o możliwość udziału w turnieju w Montreux czy o mocniejszych sparingpartnerów. Walczyliśmy o to, żeby zagrać dwa spotkania towarzyskie z Holandią. Dziś, do kogo byśmy nie zadzwonili, to jeśli jest tylko dogodny termin, to nie ma problemu z umówieniem się na mecz. Już za dwa miesiące przed reprezentacją kolejny sprawdzian, jeden z najważniejszych w ostatnich latach - kontynentalny turniej kwalifikacyjny do igrzysk. W holenderskim Apledoorn odbędą się takie mini mistrzostwa Europy, zabraknie tylko Rosji, Włoch i Serbii. O to jedno miejsce będzie niezwykle trudno. - Musimy zrobić wszystko, żeby zagrać jak najlepiej i wywalczyć przepustkę na igrzyska. Nie będzie to łatwe zadanie, bo rywale są niezwykle wymagający i nie chodzi o faworyzowaną Holandię czy Turcję. Inne reprezentacje, jeśli tylko ściągną na turniej swoje największe gwiazdy, też będą silnymi przeciwnikami. Staramy się patrzeć pozytywnie i jesteśmy świadomi również swojej siły. System kwalifikacji do igrzysk, jaki zafundowała międzynarodowa federacja, sprawił, że wiele zespołów, które mogłoby spokojnie walczyć o czołowe lokaty w turnieju olimpijskim, w nim po prostu nie zagra. Rozmawiał: Marcin Pawlicki