Ten sezon jest niezwykle trudny dla pilskiego klubu. Zaczęło się od niespodziewanej zmiany trenera na dwa tygodnie przed inauguracją rozgrywek - z funkcji szkoleniowca zrezygnował Mirosław Zawieracz, a zastąpił go Grabowski. Po dwóch meczach, zakończonych porażkami, w drużynie wykryto ognisko koronanwirusa i zespół musiał udać się na kwarantannę. Potem przyszedł kolejny cios - zmarł prezes i współzałożyciel klubu Radosław Ciemięga. Drużyna przegrywała mecz za meczem, dopiero po blisko dwóch miesiącach od rozpoczęcia ligi pilanki zapisały na koncie pierwsze punkty. Przed spotkaniem z beniaminkiem ze Świecia Grabowski miał jednak powody do niepokoju. Jego zespół w ostatnim czasie więcej podróżował niż trenował. "Wyjechaliśmy z Piły w poniedziałek w południe do Radomia. Krótko po wyjeździe poinformowano nas, że po meczu z Radomką mamy zagrać jeszcze dwa pojedynki z Developresem w Rzeszowie. Nie byliśmy nawet spakowani na tyle dni, do Piły wróciliśmy w sobotę nad ranem. Wieczorem tego samego dnia przeprowadziłem trening, który wyglądał źle. Spotkanie z Jokerem była dla nas czwartym w ciągu tygodnia" - opowiadał szkoleniowiec. Mecz z Jokerem też nie rozpoczął się po myśli PTPS. Siatkarki ze Świecia, grające po raz pierwszy po kwarantannie (w zespole stwierdzono cztery przypadki zarażenia koronawirusem), prezentowały się znacznie lepiej i wygrały 25-15. Pilanki, które wcześniej w ośmiu pojedynkach wygrały zaledwie seta, sprawiały wrażenie pogrążonych w marazmie i nic nie wskazywało, że to właśnie teraz nastąpi przełamanie. "Co powiedziałem dziewczynom po pierwszym secie? Lepiej tego nie powtarzać... Nie graliśmy tego, co możemy, co potrafimy. To była jakaś totalna "stójka". Powiązane nogi, powiązane ręce i pozamykane głowy. Dopiero od drugiego seta zaczęliśmy realizować naszą taktykę i sposób gry" - przyznał Grabowski.