Nigdy nie wiesz, ile potrwa mecz siatkówki - to zdanie nawet dzisiaj ma głęboki sens, bo siatkówka tym się różni od koszykówki, piłki nożnej, hokeja czy innych gier zespołowych, że nikt tu czasu drużynom nie odmierza ani go nie zatrzymuje. Mecz może potrwać trzy sety, może i pięć, więc ani kibice, ani transmitujące starcia stacje telewizyjne, ani sami zawodnicy nie wiedzą, ile czasu spędzą na takim spotkaniu. W czasach Huberta Wagnera to zdanie miało sens jeszcze większy. W zasadzie fundamentalny. Wyobraźmy sobie bowiem oto sytuację (minęło ćwierć wieku od zmiany przepisów, więc pozostaje ją sobie albo przypomnieć, albo wyobrazić), że nie każda akcja siatkarska kończy się punktem. Co więcej, nawet kilka, kilkanaście, a w gruncie rzeczy teoretycznie nieskończenie wiele takich kolejnych akcji punktem się nie kończy. Zawodnicy grają wiele minut, a wynik ani drgnie. To siatkówka sprzed lat dziewięćdziesiątych, gdy najpierw eksperymentalnie (także pod wpływem telewizji i logistyki) wprowadzono punktację setów do 25 zamiast - jak dotąd - do 15. Nie wydłużyło to jednak meczów, a wręcz przeciwnie - drastycznie je skróciło. Figiel polegał bowiem na tym, że gdy grało się do 15, punkt można było zdobyć tylko przy własnej zagrywce. Kiedy więc zagrywka przechodziła z rąk do rąk, punktu nie było. I taka sytuacja mogła trwać bardzo długo. Sprawiała, że siatkówka potrafiła być wyczerpująca fizycznie i psychicznie. Nie każdy potrafił to wytrzymać. To królowi zawdzięczamy maraton. Koszt wydawał się ogromny Hubert Wagner: Nie ma drużyn poza zasięgiem Ta scena miała być początkiem upadku Huberta Wagnera. Pochodzący z Poznania trener, najmłodszy jaki kiedykolwiek objął polską reprezentację, człowiek w wieku swoich zawodników, siedzi w studiu telewizyjnym. Noga założona na drugą nogę nieco nonszalancko. Naprzeciw nie jeden, a trzech dziennikarzy - wszak ten program publicystyczny nazywa się "Trzech na jednego". Osaczają ofiarę pytaniami. Wydaje się, że z tym pyszałkiem pójdzie im łatwo. Facet niczego w życiu nie wygrał, a nosi głowę w chmurach. Jako zawodnik wraz z polską drużyną kompletnie położył igrzyska w Meksyku w 1968 roku, kiedy to porażki z Japonią, Związkiem Radzieckim i NRD zepchnęły biało-czerwonych na piątą pozycję. Siatkarze obeszli się smakiem, patrząc jak ich koleżanki z żeńskiej reprezentacji ponownie zdobywają olimpijski brąz i cieszą się nad życie. Wagner się nie cieszy. Czuje niesmak. - Świetnie się Polki spisały. Trzecie miejsce to wielki sukces - mówi wtedy do niego kolega z reprezentacji, a później świetny dziennikarz i felietonista Zdzisław Ambroziak (czasem trudno rozstrzygnąć, czy lepiej grał, czy pisał). odpowiedział wtedy Wagner. - Ale Japonki są poza zasięgiem - uważał Zdzisław Ambroziak. - Nie ma czegoś takiego. Nie ma drużyn poza zasięgiem - upierał się Hubert Wagner. Kadrę przejął, by podnieść ją z gruzów, w jakie obróciły ją igrzyska w Monachium w 1972 roku, gdzie poza Tunezją polskich siatkarzy zlali wszyscy. Klęska. Mistrzostwa Europy we Włoszech. Z Rumunią w plecy, z Czechosłowacją do tyłu, z NRD porażka, z Węgrami baty, ze Związkiem Radzieckim manto. Klęska. I teraz ten młodzieniec siedzi w aroganckiej pozie naprzeciw szacownych panów redaktorów w telewizji i opowiada takie rzeczy! Człowiek, którego połowa polskiego związku siatkarskiego nie chciała na stanowisku z uwagi na to, że pozjadał wszystkie rozumy. Gość, który sam na boisku niewiele był w stanie zdziałać. Facet, który nawet studiów nie skończył, bo... - ... bo je rzuciłem - podkreślał Wagner. - Rzuciłem Politechnikę w Poznaniu, by zająć się siatkówką - mówił. Na uczelni dziwili się. Uważali, że to absurd, by tak inteligentny człowiek rezygnował ze studiów dla sportu. Dla siatkówki. - To właśnie sport i siatkówka są dla inteligentnych - odpowiadał Wagner. Pół roku po urodzeniu córki zdobyła olimpijskie złoto Hubert Wagner - do pewnego stopnia demokrata Meksyk leży na wysokości ponad 2 tysięcy metrów. Wagner dobrze pamięta to miasto z igrzysk w 1968 roku, gdy rozrzedzone powietrze jednym pomagało (wielki skok Boba Beamona), innym sprawiało kłopot z oddychaniem. Rozgrywany w Ciudad Mexico turniej mistrzostw świata w 1974 roku upewnia go, że siatkówka to sport nierównych rozdań kart. Trzysetowego i trwającego godzinę meczu nie da się porównać do pięciosetowego boju, który według zasad gry do 15 punktów i z punktami zdobywanymi tylko z zagrywki może trwać nawet dwie i pół godziny. To jakby dwa inne sporty. Mistrzostwa świata w 1974 roku to turniej bardzo wyczerpujący. Po fazach grupowych także faza finałowa rozgrywana jest w formie wielkiej grupy, w której trzeba toczyć długie mecze. Te decydujące dają się Polsce we znaki. Tie-break ze Związkiem Radzieckim, tie-break z Czechosłowacją, tie-break z NRD. Polska pierwszy raz w historii zdobywa mistrzostwo świata, ale jest skrajnie wyczerpana. Mistrzostwa Europy już tak dobrze nie idą. Hubert Wagner jednak już wie, co ma robić. Redaktorom telewizyjnym wypala więc prostu z mostu. To jest wstrząs. Taka wypowiedź nawet dzisiaj odebrana byłaby jako arogancki brak pokory i oznaka pychy, która - wiadomo - kroczy przed upadkiem i tak dalej. Wtedy siła słów Wagnera jest jeszcze większa. To brak hamulców, szacunku dla rywali, z których wielu przewyższa Polaków umiejętnościami. Nie tylko ten Związek Radziecki - wielki kompleks polskiego sportu, który w siatkówce męskiej jest potęgą. - Sam ulegałem temu urokowi wielkiego niedźwiedzia i obawiałem się go - szczerze przyznaje Zdzisław Ambroziak. Drugim, jeszcze potężniejszym rywalem jest Japonia - motor napędowy siatkówki tamtej epoki. Zespół ze sprężynami w łydkach, z niezwykłą dynamiką i nowinkami wprowadzanymi do gry, jak chociażby pozycja rozgrywającego,. Kończył on epokę, w której piłkę rozgrywał kto pierwszy pod siatką. Wreszcie Japonia zaczęła grę z dwoma rozgrywającymi. Wagner i Polska też poszli tym tropem. Stanisław Gościniak miał być jednym z najlepszych rozgrywających świata, zawodnikiem niezwykle Wagnerowi potrzebnym, a jednak trener nie miał żadnych skrupułów, by wyrzucić i jego, i Wiesława Czaję przed igrzyskami w Montrealu z zespołu, skoro mu nie pasowali. To wtedy można było odnieść wrażenie, że młody szkoleniowiec popełnia publiczne, sportowe samobójstwo. Podcina gałąź, na której sam siedzi. Hubert Wagner wiedział jednak to, co i dzisiaj wiedzą polscy siatkarze - igrzyska olimpijskie to nie mistrzostwa Europy ani mistrzostwa świata,. To szczególna, najtrudniejsza i przez to najbardziej prestiżowa z imprez. Żeby je wygrać, trzeba mieć haka, który zadziała tu i teraz. Wagner tego haka miał. Jest nim różnica między godzinką meczu z ledwo zroszonym czołem a dwuipółgodzinną harówką z tie-breakiem. Hubert Wagner jako kat. Tatrzański harnaś W 1976 roku Hubert "Interesuje Mnie Tylko Złoto" Wagner godzi się na przyjazd ekipy filmowej na zgrupowanie w Zakopanem. Filmowej, podkreślmy, nie dziennikarskiej - zresztą w tamtych czasach dziennikarze umiarkowanie interesowali się kulisami przygotowań do zawodów. Co innego filmowcy. Dla nich Wagner i siatkarze to temat artystyczny. Witold Rutkiewicz jest twórcą teatralnym i dokumentalistą sztuki. Tworzy filmy osadzone w duchu poezji i o niej opowiadające. Zziajani, spoceni, zasmarkani i zapluci permanentną flegmą siatkarze Wagnera wspinający się z mozołem pod górkę z obciążeniami na nogach i biodrach są dla niego dziełem sztuki, poezją. Ich ciała to tworzywo, z którego powstaje coś nadzwyczajnego. Może dlatego zrealizowany wtedy w Tatrach na wpół niemy dokument o morderczych przygotowaniach siatkarzy to także dzieło sztuki. Reżyser zatytułował go "Kat". Kat Wagner stojący na szczycie w czerwonym dresie i zmuszający zawodników do tego, by w tej jednej chwili największego wysiłku znienawidzili siatkówkę, sport, jego, te cholerne igrzyska i tę przeklętą górę. Zmuszający ich do ekstremum. Tak musieli go widzieć - jako kata. Wagner z arogancką założoną nogą na nogę mówi w studiu telewizyjnym do dziennikarzy, którzy jak zwykle niczego nie rozumieją: - Nie wiem skąd to wytrzasnęliście. - Podobno zawodnicy tak pana nazywają. "Kat". - "Kata" nie ma i nigdy nie było. Ja ich nie katuję. Zawodnicy nigdy tak na mnie nie mówili. Oni nazywali mnie inaczej. - Jak? - "Gruby". Na szczycie tatrzańskiej góry "Gruby" z ukontentowaniem patrzy, jak ciała zawodników szczupleją, wyrabiają się, nabierają doskonałości, o którą mu chodzi. Jak wykuwa się w ogniu nienawiści do ekstremalnego wysiłku jego hak. Jest jak harnaś tworzący swoją armię, która już na tym etapie ma przewagę nad rywalami. Wagner już to wie, a oni zaraz się przekonają w jednej, decydującej chwili pod siatką meczu ze Związkiem Radzieckim. Ale zanim do tego dojdzie, jest jeszcze wiele spraw, które składają się na ogólną atmosferę wokół Wagnera i reprezentacji. W czasach wielkich sukcesów piłkarzy, lekkoatletów, w zasadzie każdego polskiego sportowca, siatkarze akurat zawodzą na całego. A on opowiada coś o złocie. Kiedy komuś z zawodników zdarza się spóźnić na trening, Wagner jest pełen zrozumienia. - Oj tam, trenerze. Spóźniłem się tylko odrobinę. Były kłopoty po drodze i... już się biorę do treningu. - W pełni rozumiem. Niemniej inni się nie spóźnili, zatem wypieprzaj stąd. - Ale jak to? - Won z treningu. I nie chodzi o spóźnienie... Wagnerowi rzeczywiście nie o to chodzi. Problem tkwi w alibi. To ono go martwi. Według Wagnera, spóźnienie i szukanie usprawiedliwień to właśnie alibi. Dlatego reaguje. Ludzie nie łapią tego, uważają go za kata, sadystę, człowieka ze zbyt wielkim ego, któremu władza uderzyła do głowy, a gwizdek zastępuje narzędzie tortur. On jednak wie, że za chwilę turniej, w którym ktokolwiek pierwszy okaże słabość np. zacznie szukać sobie alibi, przegra. Czyż nie dobija się koni? Jedenaście i pół godziny na parkiecie "Trybuna Ludu" pisze z Montrealu: "Ten, kto na własne oczy obejrzał ten pojedynek dwóch fantastycznych drużyn, może powiedzieć, że przeszedł taką terapię, iż od tej pory nic już jego systemu nerwowego poruszyć nie może." Który mecz Polaków z turnieju olimpijskiego w 1976 roku ma na myśli? W zasadzie niemal każdy. Polska gra tie-break za tie-breakiem. Dramatyczny bój z Koreą Południową na początek mistrzostw, gdzie po dwóch pierwszych przegranych setach dziennikarze szykują już depesze o kolejnej kompromitacji polskiej siatkówki, może największej, ale zaraz nakręcają na maszyny do pisania nową kartkę, gdy biało-czerwoni z 0:2 wyciągają na 3:2. To wtedy Wagner mówi do swych siatkarzy coś, co oni, a w ślad za nimi cała Polska zapamiętuje po wsze czasy. Co stało się mottem uniwersalnym: Tak jak Koreańczycy. Przy 0:2 przeciwnik staje się rozluźniony. Myśli, że mecz jest wygrany, a nie jest. Potem mecz z Kubą, jeden z najbardziej dramatycznych w całej historii polskiej siatkówki. Przy setach granych do 15 punktów zdobywanych TYLKO przy swoim serwisie obie ekipy doprowadzają tie-breaka do stanu 20:18. Polska raz kończy mecz i w objęciach schodzi do szatni, ale wtedy dzieje się rzecz niezwykła. Radziecki sędzia zmienia decyzję, autowy atak Kubańczyków, którzy zbijają piłkę z siłą gromu, uznaje za celny. Polacy muszą wrócić na parkiet. Wygrywają ponownie. Ten moment zmienił filmowego herosa raz na zawsze. Zachwycił się Herkulesem i Tarzanem Dramatyczny wreszcie półfinał z Japonią, przeciwnikiem dotąd najtrudniejszym. Znowu 3:2 dla Polski po - tak, to nie żart - 143 minutach walki! Japonia wylatuje z turnieju, ale to dwie godziny dwadzieścia trzy minuty netto. W żadnym sporcie zespołowym mecz nie trwa tak długo. - Męczarnie. Polska męczy się niemal w każdym meczu. Nie to, co zachwycający siatkarze radzieccy - media nie mają złudzeń, kto jest faworytem w finale. Spójrzmy na drogę Polski i ZSRR do siatkarskiego finału igrzysk Montreal 1976: Polska męczy się z Koreą Południową - 3:2. ZSRR wtedy leciutko ogrywa Włochów do sześciu, do trzech, do sześciu.Polska rozgrywa dramat z Kubą - 3:2. ZSRR przespacerowuje się po Brazylii z jednym z trzech setów wygranym do dwóch.Polska toczy wygrany po znoju mecz z Czechosłowacją. ZSRR zaskakująco łatwo i aż 3:0 pokonuje Japonię.jakby tego było mało Polska gra jeszcze mecz z Kanadą. Tutaj już mamy 3:0, ale ZSRR... pauzuje. Z uwagi na bojkot igrzysk montrealskich przez kraje afrykańskie (afera z apartheidem i RPA) z jego grupy wycofał się Egipt. Ma walkower i wolne.w półfinale Polska toczy pięciosetowy, samurajski mecz z Japonią. ZSRR odprawia Kubę do zera. W efekcie: Rosjanie nie stracili dotąd seta i na boisku spędzili jedynie 5 godzin. Polska straciła siedem setów i grała 11 i pół godziny. Ponad dwa razy dłuższy turniej! Nie ma dwóch tych samych spojrzeń w oczy Świeżo. Zespół radziecki niewątpliwie tak wygląda. Wypoczęte klaty wypięte do hymnu i czerwonej flagi z sierpem i młotem. Gladiatorzy nietknięci dotąd zmęczeniem, którzy przeszli przez turniej leciutko. Obok Polacy. Nie jest im lekko, trudy turnieju dają znać o sobie. Pierwszy set przegrany, ale drugi wygrywa Polska. A zatem nie będzie tym razem 3:0 dla ZSRR. Trzeci znowu dla radzieckich mistrzów, Przychodzi set czwarty. Długi, pełen znoju, uciążliwy. Polacy są jak mucha, której nie sposób trafić packą. Co Rosjanie zdobywają serwis, to ci się bronią. Punkty we flaucie, akcje się ciągną. Dłużyzny. No tak, tylko że tego ekipa Związku Radzieckiego dotąd nie przerabiała. Normalnie o tej porze była już dawno pod prysznicem, a tu dopiero czwarty set z Polakami i to na dodatek przegrany na uporczywe jak natrętna mucha przewagi. Tie-break. Dla Polaków to nie pierwszyzna, to kolejny dzień w biurze, rzec można. Dla nich to standard, że mecz kończy się tie-breakiem, a to mordercze zgrupowanie w Zakopanem sprawia, że po czternastu już godzinach na montrealskim parkiecie nadal dają radę. Wagner przygotował ich nogi i ręce na same tie-breaki. Dla Związku Radzieckiego to sytuacja, do jakiej nie był przygotowany. Po latach Ryszard Bosek opowie, że w którymś momencie tego tie-breaka, który znowu rozwlekał się i dłużył niemiłosiernie, stał pod siatką. Spojrzał przez jej oka w oczy radzieckiego vis-a-vis. Dostrzegł mętny wzrok, zmęczenie, znużenie. Dostrzegł niepewność. - Odwróciłem się i powiedziałem do chłopaków: Mamy ich! Ruscy wymiękają - zrelacjonuje. Resztę już znamy. Za jedną serią serwisów Polacy zafundowali Rosjanom serię punktów. Nagle im odjechali, by redaktor Wojciech Zieliński w telewizji mógł krzyknąć: - Czernyszow i auuut! Aut! Nie było bloku! I dodać, że Polacy już nawet nie mają siły się cieszyć. A ten Wagner, ten szarlatan, który powiedział "interesuje mnie tylko złoto", jednak miał rację. Nie był żadnym katem. * wszystkie cytaty w tekście zostały wypowiedziane albo są przypisywane Hubertowi Jerzemu Wagnerowi