Jakub Żelepień, Interia: Rozmawiamy w piątkowy wieczór, proszę powiedzieć, gdzie się pan obecnie znajduje. Krystian Walczak: Jestem już w Ankarze i czekam tutaj na samolot, którym w niedzielę polecę do Warszawy. Jak wyglądała droga z Hatay do stolicy? - Można było zobaczyć po drodze mnóstwo samochodów na stacjach benzynowych i ludzi, którzy uciekają w kierunku Ankary. Wjazd i wyjazd do miasta Hatay są natomiast mocno utrudnione, wszędzie jeżdżą służby ratunkowe, które starają się pomagać ludziom. Jak wyglądały pańskie ostatnie dni, licząc od poniedziałku? - W nocy z niedzieli na poniedziałek wracaliśmy autokarem z meczu ligowego. Około godziny 3 nad ranem przebudziłem się, bo wszyscy koledzy z mojej drużyny zaczęli bardzo głośno rozmawiać, emocjonować się czy wręcz krzyczeć po tym, jak wyczytali gdzieś w internecie, że w naszym rejonie doszło do trzęsienia ziemi. Wielu z nich nie było w stanie skontaktować się z najbliższymi, co dodatkowo zwiększało niepokój. Do miasta dotarliśmy około 6 rano i zdaliśmy sobie sprawę ze skali zniszczeń. Autokar nie mógł dojechać do naszego ośrodka treningowego i musieliśmy ruszyć piechotą. Po drodze słyszeliśmy krzyki ludzi proszących o pomoc, więc od razu rzuciliśmy im wodę i koce, które mieliśmy w bagażniku. Po jakimś czasie dotarliśmy do ośrodka, ale okazało się, że nie możemy w nim zostać, bo nie jest tam bezpiecznie. Przebywaliśmy w kolejnych dniach w recepcji, w której był na szczęście prąd i jakiś generator wytwarzający ciepło. Co można robić w takiej sytuacji? - Starałem się znaleźć jakieś rozwiązanie, a dopóki był prąd, pozostawałem też w ciągłym kontakcie z bliskimi, którzy również bardzo chcieli mi pomóc. Trudno opisać to wszystko słowami, na pewno takie doświadczenie zostanie w głowie na zawsze. Bardzo się cieszę, że już się stamtąd wydostałem, ale jednocześnie proszę, aby każdy, kto może, pomógł w jakiś sposób ludziom, którzy owinięci w koce wciąż siedzą przy ogniskach i czekają na zbawienie. Skoro mowa o pomocy, warto wspomnieć o zbiórce, którą zorganizowała dla pana mama jednego z pańskich kolegów. Po ośmiu godzinach na koncie było blisko 15 tysięcy złotych, które mają pomóc panu stanąć na nogi po tym, jak stracił pan dobytek w Turcji. To naprawdę chwyta za serce. - Bardzo za to dziękuję, cieszę się, że mam wokół siebie tylu życzliwych ludzi. Nie chcę wymieniać imion i nazwisk, jestem wdzięczny każdemu. Podjąłem decyzję, że część środków z tej zbiórki przekażę na rzecz ludzi, którzy obecnie potrzebują pomocy trochę bardziej niż ja. Wezmę dla siebie dokładnie tyle, ile mi potrzeba, a resztę oddam. W jaki sposób można pomóc Turkom i Syryjczykom, będąc w Polsce? Należy wysyłać konkretne rzeczy tam na miejsce czy raczej wpłacać datki na różnego rodzaju zbiórki? - Myślę, że wszystkie formy pomocy są odpowiednie. Nie trzeba od razu jechać do Turcji, wystarczy przelać wybraną przez siebie kwotę na jedną z wielu zbiórek charytatywnych. Wyobraża pan sobie na ten moment powrót do Turcji, do której de facto dopiero się pan przeprowadził? Zdążył pan zagrać ledwie jeden mecz ligowy. - Jak najbardziej. Nie miałem jeszcze okazji, aby wykazać się ze strony sportowej, faktycznie rozegrałem tylko jedno spotkanie. Transfer do Turcji miał być dla mnie wielką szansą, chciałem się tutaj pokazać z możliwie najlepszej strony. Mam nadzieję, że wrócę do tej ligi i udowodnię swoją jakość. Rozmawiał Jakub Żelepień, Interia