Andrzej Klemba, Interia: Od 2005 roku grała pani w lidze, a do tego 13 lat w reprezentacji. Postanowiła pani zakończyć karierę. Można ją podsumować jednym zdaniem? Paulina Maj-Erwardt: Jednym? Muszę pomyśleć. Dobra, zostawmy to więc na koniec. Pamięta pani pierwszy mecz w seniorkach? - To był 2006 rok. We wrześniu 2005 roku trafiłam do BKS Bielsko-Biała, byłam wtedy w klasie maturalnej. Byłam tam drugą libero i pojawiałam się na boisku jako przyjmująca. Aż do Pucharu Polski w marcu 2006 roku. Przed pierwszym meczem turnieju finałowego trener [Jacek Skrok - przyp. red] oznajmił niespodziewanie, że to ja będę libero. To było wielkie zaskoczenie dla mnie, jak i drużyny, bo nikt się tego nie spodziewał. Sama nie wiedziałam, co się dzieje. Miałem wtedy 19 lat i grałam w podstawowym składzie w dwóch najważniejszych meczach. Trener miał nosa, bo nie dość, że zdobyłyśmy trofeum, to dostałam też indywidualną nagrodę. Skoro tak dobrze zaczęła się kariera, to jak pani wyobraża sobie ostatni mecz i o co będzie? - Wierzę, że będzie to finałowy mecz o mistrzostwo Polski. Zawsze byłam w klubach, w których walczyło się o medale. I zawsze chciałam ich więcej i więcej. Do play off przystąpimy z czwartego miejsca i choć ta drabinka nie będzie łatwa, to liczę na to, że dojdziemy do finału. Chciałabym zakończyć karierę meczem o złoto. Paulina Maj-Erwardt: To były wzruszajace mistrzostwa Europy Rozegrała pani kilkaset spotkań, w tym 108 w reprezentacji Polski. Jakie spotkanie było najważniejsze w kadrze i w klubie? - Najbardziej w pamięci pozostaje mecz kwalifikacji do igrzysk olimpijskich w Londynie. Byłyśmy o krok od wywalczenia nominacji. Wszystko zależało od meczu z Turcją. To był finał Europejskiego Turnieju Kwalifikacyjnego, a w grupie wygrałyśmy m. in. z Rosją. Ta porażka z Turczynkami była dla mnie wielkim ciosem. Chciałam wtedy zrezygnować z kadry. Stwierdziłam, że mój czas się skończył, ale mimo wszystko się podniosłam. A jeśli chodzi o klub, to zdecydowanie finał Pucharu CEV z Muszynianką w 2013 roku. Tu zakończenie było bardzo pozytywne choć rewanż rozegrany w Stambule był bardzo trudny. Fenerbahce było naszpikowane gwiazdami, a my sobie z nimi poradziłyśmy. U siebie wygrałyśmy 3:2 i w rewanżu tak samo. Tureccy kibice zrobili nam takie piekło, że nie można było myśli zebrać, jakby chcieli na zjeść. Swoje dołożyli też sędziowie, którzy podjęli kilka kontrowersyjnych decyzji. Cała otoczka i to zwycięstwo było wyjątkowe. Przetrwałyśmy. Z reprezentacją Polski w 2009 roku udało się sięgnąć po brązowy medal i to u siebie. - To był bardzo specyficzny turniej. Pamiętam łzy w oczach, kiedy przed meczem o trzecie miejsce [z Niemcami] kilkanaście tysięcy kibiców odśpiewało Mazurka Dąbrowskiego. To było wspaniałe uczucie. A do tego podczas ceremonii, gdy wieszano nam brązowe medale, miałyśmy na sobie koszulki z przesłaniem do ciężko chorej żony trenera Jerzego Matlaka. To było spotkanie z jednej strony przyjemne, a z drugiej wzruszające. Trafiła pani do kadry tuż po największych sukcesach - mistrzostwie Europy w 2003 i 2005 roku. Wtedy jeszcze trenerem był Andrzej Niemczyk? - Tak, dostałam powołanie jeszcze od niego. Byłam na zgrupowaniach, ale na mistrzostwach świata w 2006 roku w Japonii już nie był selekcjonerem [zastąpił go Ireneusz Kłos]. Wydawało się, że jest potencjał na kolejne sukcesy. Tymczasem nie udało się nic zdziałać w mistrzostwach świata, a w mistrzostwach Europy był wspomniany brązowy medal. Co nie zadziałało? - Nie było koncepcji ani planu na reprezentację kobiet. Trener Niemczyk zakończył pracę w kadrze i nie było pomysłu co dalej. Może ten selekcjoner będzie dobry, a może ten. I było takie skakanie po trenerach. Nikt nie zastanowił się, co działało wcześniej i dawało efekty. Skoro było dobrze i koncepcja sprawdzała się z tą grupą zawodniczek, to może trzeba było się tego trzymać. Albo warto było znaleźć trenera o podobnym charakterze i z charyzmą. W trakcie reprezentacyjnej kariery miała pani siedmiu selekcjonerów. - I to już jest odpowiedź na wcześniejsze pytanie. Brakowało stabilności i ciągłości pracy selekcjonera. Nikt nie dostał czasu, by zrealizować swoją wizję. Trenerzy właściwie przychodzili na chwilę i jak turniej zakończył się niepowodzeniem, to byli zmieniani. Dla mnie to wyglądało tak, że nie było planu ani koncepcji jak prowadzić kadrę kobiet. Może to z tego powodu, że mężczyźni osiągali sukcesy i mocniej w związku do nich przywiązywano wagę? - A co stało na przeszkodzie, by robić to dwutorowo? Oczywiście inne są możliwości marketingowe i sportowe siatkarzy a inne siatkarek. Nie można tego porównywać. Jasne, że siatkarze ostatnio mają więcej osiągnięć, ale zaczęło się od sukcesów kobiet. Najpierw były złote medale mistrzostw Europy w 2003 i 2005 roku zdobyte przez siatkarki, a dopiero potem panowie wywalczyli w 2006 roku wicemistrzostwo świata. To wtedy kobiety były na topie i ciągnęły za sobą facetów. Jak oni zdobyli medal, to mam poczucie, że kadra kobiet została pozostawiona sama sobie. A są przecież takie reprezentacje jak Serbii, Stanów Zjednoczonych czy Brazylii, gdzie stawia się mocno na obie drużyny narodowe. I zdobywają medale. Tak też mogło być w Polsce. Mam wrażenie, że teraz się to trochę zmienia na korzyść. Na igrzyskach olimpijskich w 2008 roku libero była Mariola Zenik, a nie pani. - Mariola była numerem jeden, poza tym w kadrze było tylko 12 miejsc. Na dodatek wtedy musiałam przejść operację, więc mnie to wykluczyło z walki o igrzyska. Później zastąpiła pani ją w reprezentacji, a także w Muszyniance. Jakie były między wami relacje - przyjacielskie czy rywalizacja? - Nie byłyśmy przyjaciółkami, bo dzieliła nas różnica wieku. Może nie bardzo duża, ale jesteśmy zupełnie innymi osobami. Nie byłyśmy do siebie wrogo nastawione, nigdy między nami nie było problemów. Obserwowałam ją i dużo się uczyłam. Starałam się wyciągnąć z jej gry to, co mogło mi się przydać. A był moment, w którym uważała pani, że to już czas, by trener posadził Zenik na ławce, a postawił na panią? - Nie było takich myśli. Zawsze cieszyłam się z tego, że jestem w reprezentacji i było to dla mnie wyróżnienie. Nigdy nie naciskałam, bo uważałam, że to decyzja selekcjonera, który ma koncepcję. Ważne dla mnie było, by grać w klubie i tam zdobywać doświadczenie. A reprezentacja była czymś więcej. Nie było niezdrowej rywalizacji, tylko cel i to jego realizacja była najważniejsza. Nie chodziło o moje oczekiwania. Teraz pałeczkę przekazała pani Maria Stenzel. Kiedy w 2019 roku doszło do buntu siatkarek, pisano, że to właśnie młode zawodniczki Magda Stysiak i właśnie Stenzel wam przeszkadzały. - To był mocno wyolbrzymiony przez media temat. Żeby coś się działo i klikało. Osoby, które powinny wziąć za to odpowiedzialność, nie miały do tego odwagi. Byłyśmy zawodniczkami, który wykonywały zadania. Ludzie w tym środowisku potrafią namieszać w głowach i przekazywać sytuację nie tak, jak wyglądała. Stenzel uczyła się od pani w kadrze? - Wydaje mi się, że młodsze pokolenie inaczej myśli i kierują swoją karierą. To normalna rzecz, że kiedyś starszą zawodniczkę zastąpi młodsza. Z drugiej strony mam 37 lat i spokojnie mogłabym jeszcze grać w siatkówkę. I to w czołowym polskim klubie, walczącym o medale mistrzostw Polski, bo nikt mnie z ŁKS nie wyganiał. To ja zdecydowałam, że kończę karierę. To dlaczego zdecydowała pani zakończyć karierę? - Uznałam, że to mój czas i jako zawodniczka już zrobiłam swoje. Mam w głowie inne rzeczy i chciałabym je realizować. Jeśli chodzi o zdrowie, to wszystko jest w porządku. Na nic nie narzekam, może jedynie regeneracja jest dłuższa niż kilka lat temu. Dalej będę uprawiać sport. Paulina Maj-Erwardt: Igrzyska nie były mi pisane Czuje się pani spełniona czy jednak czegoś zabrakło? - Igrzyska były celem, którego nie udało się zrealizować. Trzy razy próbowaliśmy wywalczyć kwalifikację olimpijską, ale bez efektów. Nie dane mi były te igrzyska. Szkoda też, że w Lidze Mistrzyń nigdy nie udało się dotrzeć do finału. Oprócz tych rzeczy, to jako całokształt to, co mogłam zrobić dla siatkówki jako zawodniczka, to zrobiłam. Może trzeba było wyjechać do zagranicznego klubu, by zrealizować marzenia dotyczące Ligi Mistrzyń? - Była taka możliwość i dostawałam propozycje. Akurat pojawiały się w takim czasie, że ze względów prywatnych podejmowałam inne decyzje. Od 2005 roku grałam w klubach walczących o medale i występujących w europejskich pucharach, a zaraz po tym rozpoczynałam sezon z reprezentacją. Właściwie cały czas miałam styczność ze światową siatkówką. Nie brakowało mi takiego doświadczenia. Nie miałam też aż tak dużego parcia, by wyjeżdżać. W ŁKS jest sporo dużo młodszych zawodniczek już pukających do kadry. To młodsze pokolenie jest inne? - Jest różnica w relacjach międzyludzkich. Ja jako nastolatka dość późno weszłam w erę internetu. Moje dzieciństwo nie było w sieci i było fajne. Wydaje mi się, że jako dzieci byłyśmy bardziej rozwinięte w budowaniu relacji z rówieśnikami. Oni szukają więcej kontaktu właśnie w internecie. Może dlatego na boisku wszystkie uwagi odbierają bardzo osobiście. Wręcz uważają, że to jest atak w ich stronę. Nie potrafią zrozumieć tego, że jesteśmy w jednej grupie, która wspólnie ma jeden cel. Każda z nas ma do wykonania zadanie, a ja staram się, by ogniwa ze sobą współdziałały. Uważam też, że wcześniej zawodniczki były lepiej indywidualnie wyszkolone technicznie i bardziej sprawne. Ogólnie koordynacja, elastyczność czy gibkość była na wyższym poziomie. W moim dzieciństwie mieliśmy niemal wyłącznie siatkówkę i nią żyliśmy. To było całe życie, a teraz mają tyle różnych możliwości i innych bodźców, które do nich docierają, że czasem przysłaniają sport. A mentalnie młode pokolenie jest przygotowane do odnoszenia sukcesów? - Mam wrażenie, że ta młodzież nauczyła się okazywać emocje. Ale my oceniamy ich, że są słabsi, bo potrafią się na przykład popłakać. To jest jednak nasza interpretacja. Oni chcą się wyrażać, a my nie mogliśmy. To się odbiło na mnie. Bo długo tłumiłam w sobie emocje, a kiedy okazało się, że już mogę je okazać, to mówiłam czasem za dużo. Paulina Maj-Erwardt: Andrzej Niemczyk miał podejście do kobiet A przez lata panki kariery zmieniło się podejście trenerów? O Andrzeju Niemczyku krążyły legendy, jak potrafił być ostry, wyrzucił z kadry nawet córkę, a jak patrzę na trenera Alessandro Chiappiniego, to chyba nie widziałem go rozzłoszczonego. - Bardzo dużo zależy od szkoleniowca. Najlepiej, żeby miał charyzmę i koncepcję, którą będzie potrafił tak sprzedać zawodniczkom, że one w to uwierzą. Musi być konsekwentny w tym co robi i wtedy osiągnie sukces. Praca z grupą kobiet, w której są różne charaktery, wymaga od trenera bycia dobrym psychologiem. Musi wiedzieć, jak do każdej zawodniczki podejść. Jedna potrzebuje, by na nią krzyknąć, drugą trzeba pogłaskać, a trzecia jeszcze coś innego. Do każdej trzeba inaczej dotrzeć, ale też pamiętać, że najważniejsze jest dobro całej drużyny i traktować wszystkie równo. To wcale nie jest łatwa sprawa. Jeśli o chodzi o trenera Niemczyka, to ja mogę o nim mówić tylko dobrze. Miał bardzo dobrze podejście do kobiet. Wiedział, kiedy powiedzieć coś miłego, a kiedy też krzyknąć. Sport, czego może czasem ludzie nie rozumieją, to nie tylko nasza pasja, ale też praca. A od pracownika należy wymagać. Jeśli do wykrzesania potencjału czasem potrzebny jest krzyk, to trudno, trzeba tak zrobić. Po treningu jesteśmy dorosłymi ludźmi, możemy sobie usiąść i wypić piwo. I tak też robił trener Niemczyk. Wymagał i jeśli ktoś nie spełniał jego oczekiwań, to miał problem. Jeżeli wdział, że ktoś pracuje i się stara, to mogłeś przyjść z imprezy o szóstej rano i dać z siebie 100 procent na treningu, to nic by nie powiedział. Byłam najmłodsza w kadrze, jak do niej wchodziłam i nigdy nie miałem z trenerem problemów. On potrafił to zbalansować. Był trening i był czas wolny, gdy wychodzimy ze swoich ról i nie ma już relacji szkoleniowiec - zawodniczka. A trener Chiappini krzyczy? - Czasem mu się zdarzy, ale rzadko tak robi, by coś z nas wykrzesać. Zdarzało się, jak już był pod ścianą, że podniósł głos, ale to nie leży w jego naturze. Jest zwolennikiem tego, by praca i determinacja wychodziły od zawodniczki. Znamy go już dobrze i wiemy, czego się spodziewać. Co dalej? Powiedziała pani, że chce zostać prezeską Wielkopolskiego Związku Piłki Siatkowej. - Całą karierę spędziłam właściwie na walizkach. To taki trochę koczowniczy tryb życia. Jestem na etapie układania sobie, którą droga pójść. Choć na razie jestem skoncentrowana na klubie, bo wchodzimy w decydująca fazę sezonu. Rzeczywiście, zamierzam kandydować na prezesa WZPS. Chciałbym realizować swoją wizję siatkówki. Rozmawiam z działaczami i trenerami klubów z Wielkopolski. Widzę w nich zapał, mają dużo pomysłów, a nawet gotowe rozwiązania i tylko trzeba zacząć je realizować. Trzeba dać im szanse. Nie myślała pani, by zostać trenerką? - Nie widzę się na razie w tym zawodzie. Musiałbym bardziej zrozumieć dzisiejszą młodzież. Mam duże oczekiwania, jeśli chodzi o treningi czy rozwój osobisty. Wydaje mi się, że byłabym za bardzo wymagająca i nie umiałbym obniżyć standardów. Światowa federacja zmieniła przepisy i dzięki temu pani jako pierwsza została kapitanem grającym na pozycji libero. Obrazek Pauliny Maj dyskutującej z sędziami nie jest teraz taki rzadki. - Zwykle w drużynach byłam w trójce zespołowej i pełniłam rolę kapitana na drugim planie. Teraz rzeczywiście mogę więcej, pójść do sędziego i przedstawić nasze argumenty. Czasem też wykorzystuje się to, by spowolnić mecz, dać drużynie oddech czy podburzyć rywala. Doświadczenia się nie kupi i trzeba wykorzystać dla zespołu. To może są też marzenia bardziej odważne i zostanie pani pierwszą kobietą prezes Polskiego Związku Piłki Siatkowej? - Oj, nie myślałam o czymś takim. Najpierw chcę sprawdzić, czy taka rola mnie cieszy. Mi nie chodzi o to, by móc nazywać się prezesem. To dla mnie niewiele znaczy, a ważne jest to, ile będę mogła zdziałać. Czy moje pomysły da się przekuć w projekty i je zrealizować. Uwielbiam pracować z ludźmi, którzy są kreatywni i potrafią działać. Lubię coś tworzyć, być pierwszą osoba, która coś wymyśliła. To mnie motywuje do działania, a nie stanowisko. Przed transferem do ŁKS Commercecon powiedziała pani, że przyszła, by odzyskać mistrzostwo Polski. To się udało. Zawsze dotrzymuje pani słowa? - Staram się i zawsze chcę walczyć o najwyższe cele. Pamiętam, jak przyszłam do ŁKS i powiedziałam, że chce zdobyć złoty medal, to w klubie usłyszałam: "spokojnie, ale my tak nie mówimy". W pierwszym sezonie się nie udało, ale w drugim już tak. Miał być też Puchar Polski, było blisko, ale trochę zabrakło. Więc teraz te dwa mecze w Nysie są dla mnie najważniejsze. W trakcie poprzedniego sezonu kontuzji doznały Klaudia Alagierska-Szczepaniak i Zuzanna Górecka. Nie miała pani wątpliwości, czy uda się zdobyć tytuł? - Klaudia złapał uraz w lutym, a Zuza w maju. To był wielki cios dla nich, ale też dla drużyny i to taki emocjonalny, bo to koleżanki z zespołu. Było mi ich żal. Byliśmy jednak poukładanym zespołem, mieliśmy wypracowane mechanizmy i dobrze się czułyśmy ze sobą. Najpierw jak zabrakło Klaudii, weszła Ola Gryka i się dostosowała. Potem wypadła Zuza i zastąpiła ją Julita Piasecka. Stanęły na wysokości zadania i o to chodzi. I ten sezon otworzył im też drogą do szerokiej kadry. Paulina Maj-Erwardt: Przed igrzyskami lepiej nie stawiać sobie wygórowanych aspiracji Zbliżają się kolejne powołania od selekcjonera, a to rok olimpijski. Kogo by pani poleciła Stefano Lavariniemu z ŁKS? - Myślę, że trener ma już mniej więcej wybrane dziewczyny. Zespół, który wywalczył kwalifikację olimpijską, wiele się nie zmieni. Kadra będzie bardzo podobna. Ewentualnie widzę szansę dla Zuzy, która wypadła z reprezentacji z powodu kontuzji. Ma jeszcze kilka miesięcy, by udowodnić, że warto na nią postawić. Pewnie pojedzie na początku na kadrę, by trener miał ją na oku. A Klaudia? - Akurat na pozycji środkowej bloku trener Lavarini ma do dyspozycji zawodniczki, które grały przez cały sezon i nie miały problemów zdrowotnych. Być może Klaudia znajdzie się w szerokiej kadrze, ale żeby miała zastąpić którąś zawodniczkę w ścisłej reprezentacji, to raczej nie. Na co stać reprezentację kobiet w Paryżu? - Nie byłam na igrzyskach, ale domyślam, że dla każdego sportowca w starcie na tej imprezie ogromną rolę odgrywa strona mentalna. Jeśli pojadą tam i nie będą miały wygórowanych aspiracji, to może im to pomóc. Będą cieszyć z każdego kolejnego meczu. I to obróci się na ich korzyść i mogą osiągnąć dobry wynik. Oczywiście wiele zależy od losowania i drabinki w fazie pucharowej. To będzie miało znaczenie. Najważniejsze, żeby wszystkie powołane zawodniczki były zdrowe i w formie. Wtedy nawet jak przegrasz, to masz przeświadczenie, że wszystko, co było w mocy, to zrobiłaś. To jaka była ta kariera Pauliny Maj-Erwardt? - A mogę w dwóch zdaniach? Jasne. - Moja kariera była dynamiczna i była piękną przygodą. I skończę ją w zgodzie ze sobą. Rozmawiał Andrzej Klemba