Jest pan po pierwszym sezonie w barwach irańskiego zespołu Sarmayeha Bank. To - z punktu widzenia europejskiej siatkówki - dość egzotyczny kierunek. Czy tamtejsza liga jest dobra jako roczna przygoda, czy może warto zostać na dłużej? Łukasz Żygadło: - Ten wyjazd traktowałem jako kolejne wyzwanie. Nowy ciekawy kraj, całkowicie odmienna kultura, wysoko postawione cele. Lubię takie sytuacje. Dzięki dużemu doświadczeniu łatwiej było mi wkomponować się w drużynę i dostrzec rzeczy, nad którymi musieliśmy pracować. Poznałem wielu interesujących ludzi, nie tylko ze środowiska siatkarskiego. Pozostanie w Iranie na kolejny sezon jest w moim przypadku pewną opcją. Liga jest ciekawa, rywalizuje w niej na równi osiem zespołów. Kusi perspektywa startu we wrześniowych mistrzostwach azjatyckich, który Sarmayeh ma zagwarantowany jako mistrz kraju. Dobry występ w tej imprezie z kolei może dać przepustkę do klubowych mistrzostw świata. Wspominał pan już kiedyś, że największym minusem jest strona organizacyjna. Czy można pod tym względem porównać tę ligę np. z turecką i grecką, w których też pan kiedyś występował? - W Panathinaikosie Ateny oraz Halkbanku Ankara grałem 10 lat temu i na pewno wiele się od tego czasu tam zmieniło. Z pewnością w Iranie jest jeszcze wiele do zrobienia, by mówić o w pełni profesjonalnych rozgrywkach. Muszę jednak zaznaczyć, że ludzie w tym kraju - czy to jeśli chodzi o siatkówkę, czy inne dziedziny życia - są bardzo otwarci na zmiany i uważam, że - jak to było w Polsce - będą one widoczne wraz z rozwojem reprezentacji i pozyskiwaniem przez kluby najlepszych zawodników zagranicznych. Sarmayeh był budowany w oparciu o irańskich zawodników. Przez pewien czas był pan jedynym obcokrajowcem w składzie. Traktowano pana wyjątkowo? - Po zdobyciu mistrzostwa wyjechałem z Iranu z ręcznie robionym dywanem, pierścieniem perskim i jeszcze kilkoma innymi rzeczami podarowanymi w podziękowaniu za współpracę, więc widać, że układała się ona pozytywnie. Irańczycy do obcokrajowców podchodzą w szczególny sposób, dbają o to, aby czuli się oni dobrze w ich ojczyźnie. Sam doświadczyłem ich słynnej gościnności, która przypomina mi bardzo naszą staropolską. Osoba z innego kraju szybko w ich towarzystwie wychwyci często powtarzane słowo "haredżi", co w języku farsi znaczy "obcokrajowiec". Prosiłem ich jednak, aby nie zwracali się do mnie i nie przedstawiali mnie w ten sposób, bo to określenie powodowało pewien dystans, a ja dla nich chciałem być po prostu Łukaszem. Wychodzę z założenia, że współpraca lepiej się układa, gdy nie ma między ludźmi barier i gdy dobrze czują się oni w swoim towarzystwie. Podobno siatkówka cieszy się tam dużym zainteresowaniem... - Piłka nożna jest praktycznie zawsze numerem jeden, ale jeżeli po kilku miesiącach gry w Teheranie zwracano się do mnie po imieniu i proszono o zdjęcie, to widać, jaką popularnością cieszy się siatkówka. Dzięki temu, że reprezentacja zaczęła prezentować się dobrze na światowej arenie, to stała się wizytówką kraju, z czego Irańczycy są bardzo dumni. Nie wyobrażam sobie nawet, co by się działo, gdyby na mecze mogły przychodzić też kobiety, ale... to jest oddzielny temat. Niektórzy z moich kolegów sporadycznie wychodzili do restauracji, bo tak bardzo byli oblegani przez kibiców. A jak wyglądało fetowanie mistrzostwa kraju przez Sarmayeh? Okoliczności były nie tylko smutne, ale i bardzo nietypowe. Pańska drużyna tytuł otrzymała właściwie bez rozstrzygnięcia na boisku... - Ciężko mówić w ogóle o świętowaniu w takich przykrych okolicznościach. Oczywiście wszyscy chcieliśmy wywalczyć mistrzostwo na boisku. Samo rozpoczęcie finału - pod wpływem nacisków Paykana - miało być opóźnione o jeden dzień, aby dać więcej czasu na odpoczynek naszym rywalom, którzy w półfinale (w tej fazie grało się do dwóch zwycięstw - red.) rozegrali więcej spotkań niż my. Nasz zespół nie zgodził się na zmianę i zmagania - do trzech zwycięstw - rozpoczęliśmy w pierwotnie ustalonym terminie. Dzień po drugim meczu, we wtorek - przy stanie rywalizacji 1:1 (2:3, 3:0) - ciężkiego zawału dostał trzeci trener naszego przeciwnika, co spowodowało zmianę całej formuły finału i zdecydowano, że kolejny pojedynek będzie decydujący. Paykan nie przystał na to, by odbył się on w czwartek lub piątek, aby wcześniej zakończyć rywalizację. Zaplanowano go więc na poniedziałek. Niestety w niedzielę wieczorem zmarł wspomniany szkoleniowiec. Rywale chcieli kolejnej zmiany terminu. Federacja nie zgodziła się ze względu na tamtejszy Nowy Rok, który jest obchodzony przez dwa tygodnie i na rozpoczynające się przygotowania kadry. Moja umowa też obowiązywała tylko do końca roku. W połowie kwietnia obserwował pan z trybun decydujący pojedynek Final Four Ligi Mistrzów, w którym broniący tytułu Zenit Kazań - mimo kłopotów - pokonał Diatec Trentino 3:2. Czy pana zdaniem ktoś jest w stanie obecnie wygrać z rosyjską ekipą? - Jesienią ubiegłego roku brazylijski zespół Sada Cruzeiro pokonał Zenita w finale KMŚ, więc to im się należy jeszcze obecnie tytuł najlepszej drużyny globu. Oczywiście ekipa z Kazania jest obecnie jedną z najlepszych. Chciałbym jednak zaznaczyć, że Trentino przyjechało do Krakowa jako potencjalny outsider, miało kłopoty fizyczne. Przegrało też wcześniej dwa spotkania w półfinale włoskiej ekstraklasy z Modeną, ale mimo to w decydującym spotkaniu było bardzo blisko sprawienia wielkiej niespodzianki. Był pan zawodnikiem zarówno Zenita, jak i Trentino. Zespoły te prowadzone są przez charyzmatycznych trenerów - Władimira Aleknę i Radostina Stojczewa. Obaj wydają się być podobni - surowi i wymagający. Rzeczywiście tacy są? - Obaj są bardzo doświadczonymi i utytułowanymi szkoleniowcami. Według mnie w sposobie prowadzenia drużyny różnią się - poza charyzmą, którą muszą posiadać, aby dążyć do bycia najlepszym. Stojczewa znam od sześciu czy siedmiu lat i wydaje mi się, że bardziej kontroluje zawodników, wymaga od nich konsekwentnej realizacji taktyki i wytwarza bardzo dużą presję podczas treningów. Jest też u niego miejsce na żarty, ale 95 procent czasu poświęcone jest na ciężką pracę. Alekno daje trochę więcej przestrzeni zawodnikowi i większą uwagę przykłada do atmosfery w drużynie. Oczywiście są to tak barwne postaci, że w kilku zdaniach nie można ich opisać.