Damian Gołąb, Interia Sport: W teorii mieliście trochę czasu na celebrowanie trzeciego miejsca w lidze. Ale czy świętowanie było huczne, czy trochę zaprawione rozczarowaniem w półfinale ligi włoskiej? Kamil Semeniuk, przyjmujący Perugii, dwukrotny zwycięzca Ligi Mistrzów: Takie 50 na 50. Cel na ten sezon był znacznie większy, była nim obrona tytułu mistrza Włoch. Nie udało się, ale mimo wszystko walczy się o najwyższe możliwe miejsce, my walczyliśmy o trzecie. Udało się zwyciężyć, co nie było łatwą sztuką. Chciałbym powiedzieć, że to my zawiesiliśmy krążki na szyi, ale tych krążków nie dostaliśmy. Jak to wyglądało? - Niestety tutaj, we Włoszech, są takie dziwne, niecodzienne zasady, że za drugie i trzecie miejsce nie otrzymuje się medalu. Tylko zwycięzca ligi dostaje złoty krążek na szyję, a reszta zostaje bez medalu. My dostaliśmy czek, który potwierdzał, że wygraliśmy i będziemy uczestnikami kolejnej Ligi Mistrzów. To jest troszkę słabe, bo jednak “blacha to blacha" i zawsze fajnie jest coś powiesić na ścianie. Większym problemem niż brak medalu było jednak pewnie to, że nie udało się dostać do finału ligi. Teraz, patrząc na to już trochę chłodniejszym okiem - co zawiodło? - Zabrakło po trochę wszystkiego. Fizycznie zaczęliśmy podupadać. Mentalnie drużyna z Lube zaczęła się nakręcać, zwłaszcza gdy wyszarpała trzecie spotkanie u nas w Perugii. Później nie doszliśmy do głosu w czwartym spotkaniu w Civitanovie. W piątym było dużo nerwów, a drużyna z Lube miała “dzień konia" w zagrywce, rywale strzelali jak z armaty i ciężko nam się grało. Za bardzo nie mogliśmy wybrnąć z tej sytuacji. Trzeba oddać rywalom, że wyjście ze stanu 0:2 w spotkaniach do 3:2 to wielka sztuka. Z tego powodu Lube po prostu zasłużyło na wielki finał. Głośno było o tym, że wasz prezes Gino Sirci nie wytrzymał w trakcie tego ostatniego meczu półfinałowego. Z kolei klub tłumaczył, że był obrażany przez kibiców rywali. Jak to z twojej strony wyglądało? Z boiska słyszałeś wyzwiska pod waszym adresem? - Nie, nic nie słyszałem, bo był ogromny tumult w hali. Nie wiem, co działo się po meczu, bo w miarę szybko poszedłem do strefy, w której można spokojnie się porozciągać i zbierać myśli. Co do prezesa, na pewno kumulowało się w nim bardzo dużo emocji i pod ich wpływem mógł pokazać niezbyt przyzwoite gesty. Ale to są emocje, czasami biorą górę. Myślę, że prezes nie chciał nikogo urazić, tylko po prostu poniosły go emocje i fakt, że to nie my weszliśmy do finału. A historycznie rywalizacja Perugii z Lube ma swoje podteksty, dodatkowy smaczek pewnie zrobił swoje. Siatkówka. Perugia nigdy nie wygrała Ligi Mistrzów. "Nie jedziemy na wakacje" Po rozczarowaniu w lidze czujesz, że "ciśnienie" na Ligę Mistrzów jest duże? Te rozgrywki w ostatnich latach wymykały się Perugii. - Tutaj zawsze cel jest jeden: zwycięstwo. To dotyczy każdego aspektu - rozgrywek krajowych i Ligi Mistrzów. Cel od samego początku był jasny: zdobycie trofeum. Oczywiście jako zawodnicy jesteśmy świadomi tego, co nas czeka, zwłaszcza w Final Four. To nie jest prosta sprawa, wyjść i wygrać Ligę Mistrzów. Trzeba się mocno napracować, napocić. Oczywiście jest presja, że trzeba to wygrać. Mieliśmy swoje potknięcia w tym sezonie, więc wszyscy są świadomi dwóch stron medalu: można wygrać, można przegrać. Mam nadzieję, że to się nie wydarzy, ale jeśli nie uda się wznieść pucharu, świat się nie skończy. Po paru sezonach w Perugii oswoiłeś się z atmosferą w Perugii? Z tym, że celem jest zwycięstwo we wszystkich rozgrywkach? - Tak, ale przywykłem do tego nie tylko tutaj, ale jeszcze w Kędzierzynie-Koźlu. Cele w ZAKS-ie były podobne: walka o złoto we wszystkich możliwych rozgrywkach. Cel był zawsze jeden, chodzi tylko o świadomość, że nie zawsze się wygrywa. Z zimną głową trzeba podchodzić do porażek, nie rwać po nich włosów z głowy. Mam nadzieję, że w tym roku uda się zdobyć trofeum. Ale jeśli nie, świat się nie skończy i będziemy mieć szansę w kolejnej edycji. Halkbank Ankara to przeciwnik dobrze wam znany, graliście z nimi w fazie grupowej. Ale też groźny, wyeliminował PGE Projekt Warszawa. Czego spodziewasz się po rywalach z Turcji? - Oczekuję spotkania na wysokim poziomie. Halkbank nie ma nic do stracenia, rozgrywki krajowe skończył na pewno niżej, niż planował. Zwycięstwo w Lidze Mistrzów mogłoby zmyć plamę z ligi. Siatkarze z Turcji przyjadą do Łodzi naładowani, głodni zwycięstwa. My też nie jedziemy na wakacje, tylko w jasnym celu. Jak czujesz się fizycznie? Meczów było sporo, ale też i trochę rotacji. Trójka przyjmujących: ty, Ołeh Płotnicki i Yuki Ishikawa - grała mniej więcej po równo. - Mamy trzech wyrównanych przyjmujących, trener rozsądnie nami dysponuje. Dzięki temu każdy z nas na ten moment jest zdrowy i gotowy do gry. Nie tylko fizycznie, ale i pod względem siatkarskim każdy jest w rytmie. Nawet kiedy sytuacja wymaga zmiany, jeden z nas wchodzi i zawsze dodaje jakości, potrafi przywrócić drużynę do gry, pociągnąć do zwycięstwa. To na pewno nasz atut. Trudno było się przyzwyczaić do takich rotacji? - Nie było ciężko, bo takie sytuacje są na porządku dziennym choćby w kadrze. Tam rotacje są duże, zawsze trzeba być gotowym, by wyjść na boisko. Czasami trzeba być zmiennikiem, podobnie jest w Perugii. Myślę, że klasą zawodnika jest pokazanie, że akceptuje się swoją rolę w danym spotkaniu, kiedy nie jest się w szóstce, a wchodzi na przykład na jedną akcję. Trzeba mieć w sobie trochę pokory i być koleżeńskim, dać prawo gry innym kolegom. Taki Yuki nie przyszedł do Perugii siedzieć na ławce rezerwowych, tylko grać i zwyciężać. Trzeba się tą pozycją przyjmującego dzielić na trzech. Od paru lat grasz przed polską publicznością już tylko głównie w kadrze. Final Four w Łodzi to dla ciebie dodatkowa motywacja, smaczek? Na trybunach będzie sporo znajomych, rodziny? - Rodzina i znajomi przyjadą wspierać. Fajnie, że turniej jest organizowany w Polsce przede wszystkim dlatego, że jestem spokojny o kwestie organizacyjne i to, jak Final Four będzie przygotowane. Przedsmak tego mieliśmy w okresie przygotowawczym, gdy przyjechaliśmy do Lublina na turniej pamięci Tomka Wójtowicza. Już tam można było odczuć, jaka jest jakość organizacji turniejów w Polsce, nawet towarzyskich. Kto może mieć większe szanse w drugiej parze, w której JSW Jastrzębski Węgiel zagra z Aluron CMC Wartą Zawiercie? - Trzeba wziąć pod uwagę aspekt mentalny drużyny z Jastrzębia-Zdroju. W walce o finał i trzecie miejsce mentalnie nie była tą samą, co przez cały sezon. Kontuzja Kuby Popiwczaka swoje zrobiła, ale trzeba oddać wielką klasę młodemu libero Jakubowi Jurczykowi, który wszedł za niego i wywiązał się z roli. To nie był główny problem Jastrzębia, raczej aspekt mentalny i atmosfera. To im nie pomagało. Z drugiej strony jest drużyna z Zawiercia, która boryka się z plagą kontuzji w najważniejszym momencie sezonu. I to, w jakim składzie personalnym dojedzie na półfinał, odegra kluczową rolę. Na ten moment słyszałem, że nie ma podstawowego atakującego Karola Butryna, a przecież Gyorgy Grozer w Lidze Mistrzów grać nie może. Jest problem z Jurkiem Gladyrem, są inne drobne urazy, w ostatnim spotkaniu podkręcił kostkę Miłosz Zniszczoł. Mają pechowy okres i pewnie trzymają kciuki, by w zdrowiu dotrzeć na ten turniej. Ale jeśli zawiercianie nie będą w stu procentach gotowi fizycznie, to Jastrzębie jest faworytem. Kamil Semeniuk o reprezentacji Polski po zmianach. "Będziemy kontrolować" Po Lidze Mistrzów przyjdzie czas na kadrę. Jesteś ciekaw tego, jak reprezentacja będzie wyglądać po kilku zmianach? Nie ma pięciu ludzi, którzy w Paryżu zdobyli medal olimpijski. - Trzeba będzie się przyzwyczaić, że weteranów kadrowych w tym sezonie nie będzie. I zaaklimatyzować. Mam nadzieję, że nikomu z nowej gwardii za szybko sodówka nie uderzy do głowy. Dalej kilku z grupy na igrzyska pojawi się na zgrupowaniu: będziemy kontrolować, by wszystko dalej funkcjonowało tak, jak do tej pory. Na pewno jestem bardzo ciekawy, bo jest bardzo dużo świeżej krwi, kilku nowych zawodników i kilku takich, których osobiście nie poznałem. Będzie okazja zobaczyć, jak prezentują się na boisku. Szybko pojawisz się na zgrupowaniu? - Mam zjawić się na porannym treningu 2 czerwca. Najpierw muszę dokończyć grę w klubie, wrócić z drużyną do Perugii i zamknąć oficjalnie sezon. Czekamy jeszcze na dzień, w którym będzie uroczysta, końcowa kolacja, bo taka jest tutaj tradycja. Później będę się starać jak najszybciej przylecieć do Polski. Ale o żadnych wakacjach typu Malediwy czy Egipt nawet nie myślę, bo tego lata mam ślub i wesele. Temu będę się w stu procentach poświęcać przez te 10 dni, bo później już tylko telefonicznie będę mógł pomóc mojej przyszłej żonie. Na koniec pytanie spoza sportu. Jak odbierałeś we Włoszech konklawe i wybór nowego papieża? Włochy tym żyły, zainteresowanie było wielkie? - Był zainteresowanie, nawet u nas na grupie klubowej, wśród siatkarzy, pojawiła się wiadomość po wyborze amerykańskiego papieża i kilka komentarzy. Wszyscy to śledzili. Ale nie mniej niż spotkanie półfinałowe Ligi Mistrzów Interu Mediolan z Barceloną. Myślę, że nawet większe emocje były w czasie tego spotkania. Było naprawdę niesamowite, sam oglądałem i nie dowierzałem w to, co się działo na boisku. Koledzy z Włoch pewnie kibicowali Interowi? - Oczywiście. Ja byłem neutralny, w tej sytuacji okazałem się szczęśliwcem. Kibice jednej i drugiej drużyny mogli kilka razy zejść na zawał. Gorzej mimo wszystko skończyli kibice Barcelony. Ja oglądałem z wielką przyjemnością, bez żadnych nerwów. Rozmawiał Damian Gołąb