Damian Gołąb, Interia: Czy PGE Projekt Warszawa z tego sezonu to najmocniejszy Projekt, w jakim grałeś? Jan Firlej, rozgrywający PGE Projektu Warszawa: Patrząc na początek sezonu i personalia, jakie mamy na papierze, można tak powiedzieć. Sezon i liga to nie sprint, a maraton, więc zobaczymy za parę miesięcy, ale tak to wygląda. Myślę, że to aktualnie najmocniejszy Projekt od trzech sezonów. Stabilizacja w składzie wam pomaga? Niewiele jest w PlusLidze drużyn, które w porównaniu do poprzedniego sezonu zmieniły w szóstce tylko jednego człowieka. A tak jest u was. - Zgodzę się, że nieczęsto się to zdarza. Na pewno dla mnie, jako rozgrywającego, to ułatwienie. Szczególnie na początku sezonu. Nie trzeba poświęcić aż tak wiele czasu na zgrywanie się, bardziej na przypomnienie schematów. A z Kubą Kochanowskim w ostatnich latach spotykaliśmy się na kadrze, więc wiedziałem już, jakie piłki lubi. Całemu zespołowi budowanie i odświeżanie schematów w takiej sytuacji przychodzi dużo szybciej. Z jednej strony znasz się z Kubą Kochanowskim, z drugiej to chyba taki kaliber zawodnika, któremu nie jest zbyt trudno wkomponować się w żadną drużynę. - Jasne, Kuba jest jednym z najlepszych środkowych na świecie. To nie puste słowa, wystarczy popatrzeć na jego osiągnięcia. Na to, że jest szóstkowym zawodnikiem reprezentacji Polski, na wyróżnienia indywidualne na dużych turniejach. To bardzo plastyczny zawodnik. Dla mnie gra z takimi ludźmi to duża przyjemność. Czy jako drużyna postawiliście sobie konkretny cel na ten sezon? - Tak, chcemy zdobyć medal mistrzostw Polski. Chcielibyśmy poprawić wyniki z zeszłego sezonu, co oczywiście nie będzie proste. Ale myślę, że mamy potencjał i ludzi gotowych na to, by to zrobić. Dla ciebie poprzedni sezon był wyjątkowy - zdobyty Puchar Challenge i pierwszy medal PlusLigi w karierze. Czujesz, że zaczynasz się spełniać jako siatkarz? - Na pewno. Od początku swojej przygody z siatkówką, po trzech pierwszych sezonach w Warszawie, postawiłem sobie cel, że w każdym kolejnym roku chcę występować w drużynach, w których będę mieć szansę regularnie grać. I będę zawodnikiem szóstkowym. Tak wybierałem kolejne kluby. Teraz jestem ponownie w Warszawie już trzeci sezon, czyli łącznie szósty. Klub przeszedł bardzo duże zmiany, odkąd przyszedłem tutaj po raz pierwszy w 2015 r. Fajnie, że brałem w nich udział. Klub się rozwija, stawia sobie coraz wyższe cele. Zdobywanie trofeów daje kopa, motywację, więcej pewności siebie. Głód rośnie. Tomasz Fornal i Jastrzębski Węgiel zaskoczeni przez rywali. Odpowiedź była mocna Moda na siatkówkę w Warszawie? "Dostawki" na Torwarze, ale problemów na ulicach nie ma Porównując twoje początki w klubie z Warszawy i sytuację z dziś, gdy bilety na niektóre mecze rozchodzą się w kilka minut, myślisz, że udało się zaszczepić w Warszawie modę na siatkówkę? - Złożyło się na to wiele czynników. Kiedy przychodziłem w 2015 r., klub nazywał się AZS Politechnika Warszawska i bił się o środek tabeli. Był złożony z wielu młodych zawodników, kilku starszych. Co się złożyło na modę na siatkówkę? Dobre prowadzenie i mądre zarządzanie klubu, ale też sukcesy reprezentacji. To zaszczepia w ludziach siatkówkę, widać, że na przestrzeni ostatnich kilku lat frekwencja w halach rośnie. Przy okazji my sami pomagamy dobrą postawą w ostatnich sezonach. Granie w pełnym Torwarze jest czymś świetnym, uwielbiamy tę halę. Kiedy jest wypełniona po brzegi, są jeszcze "dostawki" na parkiecie, atmosfera jest kapitalna. Kibice robią robotę, my staramy się odwdzięczać dobrą grą i zwycięstwami. Cieszę się, że to tak wygląda. Mam nadzieję, że utrzymamy poziom i będzie tak dalej. Czy poza halą też czujesz na własnej skórze modę na siatkówkę w Warszawie? Często ktoś cię zaczepia i prosi o zdjęcie? A może jednak w wielkim mieście to się trochę rozpływa? - W Warszawie właśnie nie ma zbyt wielu takich sytuacji. To miasto naprawdę bardzo zróżnicowane pod wieloma względami. Przewijają się różne środowiska, zdarzały mi się więc pojedyncze takie prośby. W innych miastach, w których wcześniej grałem, było tego więcej. Warszawa jest jednak ogromna, z wieloma sportami, nie jest tak, by ktoś często zaczepiał na ulicy. Wspominałeś o swoich poprzednich klubach. Do czołowego zespołu PlusLigi doszedłeś nieco okrężną drogą, bo przez grę w Belgii, w Lindemans Aalst. Czy masz wrażenie, że czasami polskim rozgrywającym jest trudniej się przebić w PlusLidze? Wiele czołowych zespołów stawia na zagraniczne nazwiska, gotowych zawodników. - Czy to polski, czy nie polski rozgrywający, najważniejsze, żeby był ograny i doświadczony. Bez regularnej gry ciężko wskoczyć do zespołu w PlusLidze i prowadzić grę. Wcześniej, kiedy liga była zamknięta, zdarzały się sytuacje, że zespoły z małymi budżetami potrafiły stawiać na mniej ogranych Polaków. Natomiast w tej chwili każdy z dołu i środka tabeli chce się uchronić przed spadkiem, a góra potrzebuje ogranych graczy na tej pozycji. Sam sezon w Belgii też był bardzo udany. Na rozegraniu ogranie jest szczególnie potrzebne, bo na tej pozycji spoczywa bardzo duża odpowiedzialność. Rozgrywający prowadzi grę, kreuje drużynę. Jeśli nie ma doświadczenia zdobytego meczami, jest ciężko. Trening nigdy tego nie odda. Gdybyś więc dziś miał podpowiedzieć młodemu, 20-letniemu rozgrywającemu, czy czekać na szansę w PlusLidze i załapanie się na drugiego rozgrywającego, czy jechać za granicę i być pewną "jedynką", radziłbyś odważyć się na wyjazd? - Najpierw zastanowiłbym się, jaka jest sytuacja. Dla mnie w pierwszym sezonie największym magnesem było to, że mogłem być zmiennikiem Pawła Zagumnego. Wiedziałem, że w pierwszym sezonie po zakończeniu wieku juniora nie dostałbym wielu szans w żadnym zespole. A tutaj miałem “Gumę", żywą legendę do podpatrywania, podpytywania na treningach, czerpania z jego gry. W drugim sezonie, gdy doznał kontuzji, miałem okazję przez trzy miesiące grać od dechy do dechy wszystkie mecze. To był przyspieszony kurs siatkarskiego dojrzewania. Były kapitalne spotkania, gdy wygraliśmy ze Skrą Bełchatów przy wypełnionym Torwarze, i nie można było zasnąć. Ale przychodziły też spotkania z teoretycznie gorszymi zespołami, np. Effectorem Kielce, i moja słabsza dyspozycja nie pozwoliła nam wygrać. A nie miałem zmiennika. Z perspektywy czasu to było dla mnie coś świetnego, musiałem się uczyć na własnych błędach i pracować na żywym organizmie w trakcie meczów. Do pewnego okresu na tej pozycji można wyciągnąć sporo z treningów, kiedy “jedynką" jest duże nazwisko, ograny gracz. Można podpytywać, oglądać na treningach. Przychodzi jednak moment, jaki ja przeżyłem w trzecim sezonie w Warszawie, gdy po prostu czułem, że to już maksimum, które wyciągnąłem z treningu. Trzeba było zbierać szlify na parkiecie. Na rozegraniu możliwość gry w teoretycznie słabszym zespole da rozgrywającemu dużo więcej niż siedzenie na ławce u mistrza Polski. Jan Firlej o reprezentacji Polski. "Nie bolało aż tak bardzo" Niedawno w Warszawie na meczu PGE Projektu z Asseco Resovią był trener reprezentacji Nikola Grbić. Była okazja, by porozmawiać? - Tak, trener był drugi raz na naszym meczu, wcześniej był na spotkaniu z GKS-em Katowice. Ii wtedy, i teraz chwilę rozmawialiśmy. To nie były jednak żadne wielkie rozmowy, konkrety. Chwilę o meczu, samopoczuciu. Krótka konwersacja, czy to ze mną, czy z innymi chłopakami z reprezentacji z naszej drużyny. Jak przeżyłeś to, kiedy ostatniego lata nie dostałeś się do finałowej grupy zawodników w kadrze przed igrzyskami? Trener wybrał trzech rozgrywających: Marcina Janusza, Grzegorza Łomacza i Marcina Komendę. - Wiadomo, że chciałem pokazać się z jak najlepszej strony i dać maksa. Z perspektywy czasu wyszło tak, że latem musiałem przejść zabieg przegrody nosowej, która w zeszłym sezonie, i potem w wakacje, zaczęła mi trochę utrudniać grę. To wszystko nie bolało mnie więc aż tak bardzo, jak mogłoby boleć, bo miałem z tyłu głowy, że ten zabieg był konieczny. Teraz rozpatruję to jako plus, dzięki temu miałem czas, by taki zabieg wykonać. W pełnym sezonie kadrowo-klubowym nie ma po prostu kiedy tego zrobić. Trener Grbić twoją nieobecność tłumaczył wtedy "problemami z ciśnieniem krwi", mówił też, że "mógłbyś być trochę dłużej z dala od boiska". To miało coś wspólnego z zabiegiem, o którym mówisz? - Tak, z perspektywy czasu to miało coś wspólnego. Wszystkie badania, jakie miałem robione w klubie czy w kadrze, wychodziły super. Ciężko było więc znaleźć przyczynę. Ale po konsultacjach z lekarzami okazuje się, że to było właśnie to. Fajnie, że to nic poważnego. Po igrzyskach olimpijskich w wielu reprezentacjach są zmiany, nowe otwarcie. Masz nadzieję na nowe otwarcie w kadrze również dla siebie, skoro jesteś już w stu procentach zdrowy? - W każdym sezonie chcę być lepszym zawodnikiem niż w poprzednim. Tak było jeszcze zanim miałem okazję dołączyć do reprezentacji, tak jest teraz. Dopóki tylko będę mógł, a czuję, że mogę, chcę to utrzymywać, poprawiać się z każdym sezonem. Być lepszym nawet o jeden, dwa procent. Pomóc drużynie, więcej widzieć, lepiej grać. W podejściu nic się nie zmienia - tak w klubie, jak i w reprezentacji. Jeśli będę miał okazję i zaszczyt znowu tam pojechać, będę dawać z siebie maksa. Będę chciał pokazać się z takiej strony, żeby trener kadry zauważył mnie, zaufał i dał więcej szans. Przebudzenie Bartosza Bednorza nie pomogło. Asseco Resovia ma problem PGE Projekt Warszawa czeka na Bogdankę LUK Lublin. "Wilfredo Leon? Nie trzeba nic mówić" Kolegów z kadry w tym sezonie w PlusLidze przybyło. Nie ma Aleksandra Śliwki, ale są Bartosz Kurek i Wilfredo Leon. Patrząc na wyniki z pierwszych kolejek, z takimi nazwiskami PlusLiga jest bardziej nieprzewidywalna? - Nasza liga jest bardzo wyrównana i w tym roku może nawet jeszcze bardziej niż wcześniej. Jak powiedziałeś, przyszły bardzo duże nazwiska. Na naszym meczu nieszczęśliwa kontuzja Bartka Kurka, dalej nie wrócił do pełni sił. Jeszcze siedzi na meczach za bandami, ale to gracz bardzo dużego kalibru, który i poziomem sportowym, i przede wszystkim mentalem bardzo wpływa na drużynę. Na pewno ZAKSA na jego powrocie tylko zyska. Wilfredo Leon? Nie trzeba nic mówić. Będziemy mieć przyjemność w sobotę zmierzyć się z chłopakami z Lublina. Bardzo czekamy na ten mecz, by zobaczyć, w którym miejscu jesteśmy my, w którym oni. Mam nadzieję, że Arena Ursynów wypełni się po brzegi i damy dobre widowisko. Jakie wrażenie robi na tobie to, co pokazuje Bogdanka LUK Lublin wzmocniona Leonem? Na razie jest niepokonana. - Przed sezonem wiedziałem, że to będzie zespół, który będzie bił się o czwórkę. Uważam, że zmiany w ich drużynie w porównaniu do zeszłego sezonu są tylko na plus. A dobrze wiemy, jak trudne warunki postawili nam wtedy w ćwierćfinale PlusLigi. Po przyjściu Leona, Tuinstry czy Kewina Sasaka zespół się wzmocnił, a trzon drużyny został utrzymany. Dla mnie ich forma to nie jest żadne zaskoczenie. Ok, jeszcze może nie grali z czołówką tabeli, poza Aluronem CMC Wartą Zawiercie. Natomiast poza tym wygrali mecze, w których byli faworytami. To zespół mądrze zbudowany. Jestem bardzo ciekawy naszej batalii z nimi. Lubisz takie spotkania? Wypełniona hala, mecz na szczycie, poważne nazwiska po drugiej stronie. - Jasne, myślę, że nie tylko ja. Każdy zawodnik uwielbia grać przy pełnych trybunach. To wisienka na torcie pracy, którą codziennie wykonujemy na treningach. Często żmudnej, ciężkiej, przerzucania ciężarów. To coś, na co się czeka, można się sprawdzić przy super postawie polskich kibiców. Fajna pora, godz. 14.45, mam nadzieję, że my i Lublin przystąpimy zdrowi do tego meczu, damy pokaz siły. Niech wygra lepszy. Jak zatrzymać Wilfredo Leona? - Mamy jakiś pomysł, nie mogę nic więcej powiedzieć. Mam nadzieję, że uskutecznimy to w sobotę. Natomiast to tak pół żartem, pół serio. Wilfredo jest zawodnikiem takiego kalibru, że takich graczy ciężko jest wyłączyć z gry. Bardziej przeciwnikom zależy na ograniczeniu ich atutów. To zbyt duże nazwisko i doświadczenie, by zupełnie go wyłączyć. Mamy jednak pomysł, mam nadzieję, że wypali. Rozmawiał Damian Gołąb