Ostatni sezon reprezentacji dostarczył Damianowi Wojtaszkowi skrajnych emocji - pierwszego dnia doznał kontuzji, która wymagała operacji, a na jego koniec zdobył mistrzostwo świata. - Do końca życia nie będę żałował tych wakacji - powiedział siatkarz. Od wywalczenia mistrzostwa świata minęło trzy i pół tygodnia, a pan i większość reprezentantów Polski mają już za sobą trzy mecze w ekstraklasie i w najbliższych dniach czekają kolejne. Szybko trzeba było się przestawić na ligowe realia... Damian Wojtaszek: - Już po kilku dniach od zakończenia mistrzostw byłem z rodziną w Warszawie. Wszystko wróciło już do normalności. Nie ukrywam, że całe wakacje były na wariackich papierach. Ale na pewno nie będę ich żałował do końca życia. To były chyba najbardziej zwariowane miesiące w pana życiu. Kontuzja na samym początku zgrupowania reprezentacji i operacja kolana, zaraz potem narodziny dziecka, a we wrześniu mistrzostwo świata... - Do tego jeszcze doszedł tytuł honorowego obywatela gminy Milicz. Rzeczywiście, nazbierało się tego sporo. Medal wywalczony w Turynie jest głęboko schowany czy stał się zabawką dla synka? - Nie, wisi na półce w mieszkaniu. Chciałem, żeby znalazł się w jakimś fajnym miejscu i żebym mógł sobie na niego spoglądać w wolnej chwili. Niektórzy koledzy z kadry po powrocie z mistrzostw świata zapewniali, że od razu oddaliby ten medal, mimo że go bardzo cenią, za olimpijski... - Zrobiłbym tak samo. Miałem dwa marzenia - olimpijski krążek i zdobycie mistrzostwa świata. To drugie już zrealizowałem, więc teraz możemy się skupić wyłącznie na kwalifikacjach i igrzyskach. Ale tak jak mówili chłopaki, gdyby trzeba było wybierać, to oddałbym w ciemno to złoto za medal olimpijski. Pan i inni reprezentanci często podkreślaliście, że triumf w mundialu był możliwy w dużym stopniu dzięki atmosferze panującej w drużynie. Jak się buduje taki "team spirit"? - Ciężko jest wygrać cokolwiek jak nie ma dobrej atmosfery w zespole. Ona po prostu sprzyja osiąganiu sukcesów, a dzięki zwycięstwom możemy ją jeszcze bardziej budować. Dobrało się 14 chłopa, którzy bardzo dobrze się dogadują, są ze sobą na dobre i na złe. To zaowocowało tym, że nasza gra była z meczu na mecz coraz lepsza. Każdy miał w tej grupie swoje zadanie? Artur Szalpuk był podobno DJ-em i zajmował się wyborem muzyki... - Tak, ale to było naturalne. Nie było żadnego wyznaczonego z góry podziału ról. Pan - według kolegów i trenera Vitala Heynena - jest jednym z największych żartownisiów w drużynie. Czuć było odpowiedzialność za dbałość o rozładowanie humorem napięć i stresów w ekipie? - Po prostu starałem się być sobą. Kiedy jest okazja, to zażartuję. Chłopaki to zaakceptowali, ja też czułem się dobrze w tej grupie. Określenie "człowiek od budowania atmosfery" to komplement czy sugestia, że mowa o zawodniku, która mniej gra, więc wykazuje się w inny sposób? - To dodatkowy bodziec, który naprawdę sprzyja i mnie motywuje do dalszej pracy z tą grupą. Jestem zadowolony, że trener odebrał mnie jako chłopaka, który w trudnych momentach może "trzymać" atmosferę. Ale cieszę się także, iż w kilku meczach mogłem wystąpić, choć Paweł Zatorski rozgrywał świetne zawody i został uznany za najlepszego libero turnieju. Brawa dla niego, bo pokazał klasę. W meczu z Kubą pojawił się pan zaś na chwilę jako przyjmujący... - To był mały epizod, o którym chciałbym... zapomnieć. Trener w pewnym momencie zdecydował się na taki pomysł, a ja go zaakceptowałem. Dla mnie on nie wyszedł, ale ważne, że cały mecz wygraliśmy. A może to były "pierwsze koty za płoty" i jeszcze kiedyś sprawdzi się pan w tej roli? - Nie, nie. Kolana mi nie pozwalają. Z drugiej strony nie wiadomo, co jeszcze trener Heynen wymyśli... - Pomysłów ma rzeczywiście mnóstwo. Ma bujną wyobraźnię odnośnie siatkówki i naprawdę po nim można się wszystkiego spodziewać. Zaczynając choćby od rozgrzewek, o których wszyscy już słyszeli i dziwią się, jak można wymyślać takie rzeczy. Belg to jednak wariat na punkcie siatkówki, ale taki bardzo pozytywny. Pan z kolei podobno zabronił Mateuszowi Bieńkowi zmienić buty przed jednym z meczów... - Tak, to było przed półfinałem lub finałem. Chciał założyć białe, a prawie cały turniej grał w czarnych. Nie pozwoliłem mu ich zmienić. Założył czarne, bardzo dobrze zagrał i przyczynił się do zwycięstwa. Nikomu nie wolno było niczego zmieniać przez całe mistrzostwa? - Nie, że nikomu. Ale wyskoczył jak filip z konopi z tymi butami i nagle chciał założyć nowe. Czarne "gepardy" musiał mieć na nogach całe mistrzostwa i trzymał je do końca. Sam nie mam przesądów. Mateusz siedział naprzeciwko mnie w szatni i dlatego mi się to rzuciło w oczy. A jak było z karmieniem chorego Michała Kubiaka? Trener podawał zanoszenie kapitanowi posiłków przez pana jako przykład więzi, która nawiązała się między jego podopiecznymi. - Mieszkałem z Michałem w pokoju. Jak potrzebował, to nosiłem mu jedzenie. Miał prawie 40 stopni gorączki i nie było możliwe, żeby normalnie jadł. Przynosiłem mu bułkę z masłem i tyle. Pana instynkt ojcowski zadziałał? - Dokładnie tak. Tyle lat się o niego martwię i musiałem jeszcze kolejny rok... Atmosfera w kadrze chyba naprawdę była bardzo dobra, bo paru siatkarzy tuż po zakończeniu sezonu reprezentacyjnego szczerze żałowało, że musieli się rozjechać do klubów. - Tak było. Mówiliśmy między sobą wtedy, że już nie możemy się doczekać następnego wspólnego zgrupowania. W tym roku nie siedzieliśmy cały czas skoszarowani w Spale, tylko jeździliśmy po kraju. Jak nie Zakopane, to były inne miasta, więc ten czas bardzo szybko nam minął. A koledzy z ONICO powitali z pompą pana i Bartosza Kwolka jako złotych medalistów mistrzostw świata? - Nie, to było normalne powitanie i gratulacje. Nie było jakiegoś specjalnego spotkania. Musieliśmy się od razu skupić na ligowych zmaganiach. Mistrzostwa świata to już przeszłość, teraz wyłącznie liczą się krajowe rozgrywki. Dla mnie ten rozpoczęty niedawno sezon klubowy jest najważniejszy. Dlaczego jest aż tak istotny? - Chciałbym po prostu być w "szóstce" i walczyć o wyższe cele niż to było rok temu. Uważam tamten sezon za stracony. Był on chyba bolesną lekcją, biorąc pod uwagę, że miejsce w "szóstce" ONICO straciło w samej końcówce i zabrakło do tego zaledwie punktu... - Oj tak, bardzo bolesną. Mimo że awansowaliśmy do Final Four Pucharu Polski i w lidze mieliśmy wspaniałych 13 wygranych z rzędu, to końcowy wynik był dla mnie dużym rozczarowaniem i smutkiem. Rozmawiała: Agnieszka Niedziałek