Przed sezonem reprezentacji z gry w kadrze z różnych względów zrezygnowało wielu podstawowych zawodników. Mimo wszystko osiągnął pan sukces - najpierw najniższy stopień podium w Lidze Światowej, potem brąz w mistrzostwach Europy. Jak to możliwe? Andrea Anastasi: Przede wszystkim trzeba zrozumieć, że siatkówka to gra zespołowa. Liczy się drużyna, a nie pojedynczy zawodnicy. Cieszę się, że na koniec, właśnie teraz, schodziliśmy z parkietu jako zespół, a nie pojedyncze gwiazdy. Zbudowaliśmy wspólnie podłoże do walki o igrzyska. Czy to znaczy, że nie widzi pan już miejsca w kadrze dla innych zawodników? - Oczywiście, że widzę. Dla mnie liczy się dobro drużyny. Czasami w siatkówce nie trzeba mieć wcale najlepszych siatkarzy, by wygrywać. W tej chwili nie chcę rozmawiać o Mariuszu Wlazłym, Michale Winiarskim, Pawle Zagumnym, czy Danielu Plińskim. Teraz to ja zadecyduję, co jest dla drużyny najlepsze. Może do któregoś z nich zadzwonię, a może nie? Będę ich obserwował, ale w tej chwili oni nie są na mojej liście graczy. Teraz muszą czekać. Dla mnie nie ma żadnego znaczenia, jakie sukcesy mają na koncie. Muszą wywalczyć sobie miejsce w tej ekipie, która spisała się rewelacyjnie w Lidze Światowej i mistrzostwach Europy. Będzie im trudno, ale takie jest życie... Gdy podpisywał pan w lutym kontrakt z Polskim Związkiem Piłki Siatkowej podkreślał pan, że celem jest awans do igrzysk olimpijskich w Londynie, a to, co się wydarzy po drodze, jest mniej istotne. - Zgadza się, cel nie został jeszcze osiągnięty. Pierwszy krokiem będzie na pewno Puchar Świata w listopadzie. Nie ukrywajmy jednak - będzie bardzo trudno tam wywalczyć miejsce na igrzyska. Spotkamy się m.in. z Włochami, Serbią, Brazylią, Stanami Zjednoczonymi, Kubą. To bardzo silne zespoły. Nie poddamy się jednak. Wyjdziemy na parkiet i będziemy walczyć. Byłoby idealnie, gdyby tam się udało. Który z meczów w tych mistrzostwach był dla pana jako trenera najtrudniejszy? - Na pewno ten półfinałowy z Włochami. Wielka stawka i głowy nie wytrzymały. Bardzo chcieliśmy zagrać o złoto. Nie mogłem w żaden sposób pomóc moim zawodnikom. Takie mecze na pewno zmieniają graczy i uczą czegoś nowego, co powinno zaowocować w przyszłości. Zagraliśmy słabo, ale najgorsze, co mógłbym wówczas zrobić, to zrzucić odpowiedzialność na zawodników. To ja również, a może nawet przede wszystkim, ponoszę winę za tę porażkę. Nie spałem całą noc. Zastanawiałem się, co takiego zrobiłem źle. Starałem się znaleźć jakieś rozwiązanie, by w meczu z Rosją coś takiego się nie wydarzyło. Bartosz Kurek w wywiadzie przyznał, że najtrudniejszy był dla niego mecz grupowy ze Słowacją. Na parkiecie była drużyna rezerwowych i nie oszukujmy się - pan chciał przegrać ten mecz. - To dla mnie też nie było łatwe. Najważniejsze jest dla mnie zawsze dobro drużyny. Wtedy należało przegrać. I jestem o tym głęboko przekonany, że dobrze zrobiliśmy. Naszym celem był medal i z tego byłem rozliczany. Drużyna stoi na podium - jestem świetnym trenerem, jesteśmy poza nim - jestem złym szkoleniowcem. Nikt by nie pamiętał, że trafiliśmy na Rosjan. Nie ma medalu, nie ma sukcesu. Wybrałem najlepszą dla nas drogę. W meczu o trzecie miejsce trafiliśmy na Rosjan. Wcześniej zrobił pan wszystko, by na nich nie wpaść w ćwierćfinale. Może nie trzeba było się tak obawiać? - Nadal uważam, że jest to drużyna, która w Europie nie ma sobie równych i jest jeden krok do przodu. Nie zmieniam swojego zdania. Tym razem zawiodła ich głowa. To oni przegrali ten turniej, a nie inne ekipy go wygrały. Oni czekają na złoty medal ME już bardzo długo i presja ciąży na nich ogromna. Coś złego dzieje się w ich psychice. Jak zostanie to przełamane, to dla innych może być kiepsko. Mam nadzieję, że stanie się to dopiero po igrzyskach w Londynie. Czy od pierwszej piłki czuł pan, że ten mecz może być szczególny? - Oczywiście. Wszystko zaczęło się już w szatni, kiedy chłopcy włączyli piosenkę AC/DC pod tytułem "Thunderstrack". Aż mnie oszołomiło, ale skoro miało im to pomóc, to dlaczego nie. Chłopcy bardzo chcieli ten mecz wygrać. Od samego początku pokazali agresywną grę, byli konsekwentni i realizowali taktykę. To dało efekt. Większa część sezonu reprezentacyjnego minęła. Został w tym roku już tylko Puchar Świata. Który moment był najtrudniejszy dla pana w tych przygotowaniach? - Kontuzje zawodników, a najbardziej chyba Zbigniewa Bartmana w Lidze Światowej. To był straszny moment. Trudna sytuacja była z Piotrkiem Gruszką, który dołączył do kadry po bardzo poważnej operacji barku i do końca nie było wiadomo, czy uda się wypracować odpowiednią formę. Wykazał się jednak dużą cierpliwością i profesjonalizmem. To wszystko jednak spowodowało, że musieliśmy zmienić nasz styl gry. Kluczowym momentem był chyba też Memoriał Wagnera. Trzy przegrane mecze, tylko jeden set zwycięski i dwa tygodnie do mistrzostw Europy. - Zagraliśmy tam nie najlepiej, przyznaję. Problemem była stabilność. Mieliśmy zbyt długie zastoje. Wtedy właśnie widać było wyraźnie, że brakuje nam takiego zawodnika jak Zbigniew Bartman. On wprowadzał stabilność w ataku. Trzeba było zatem zmienić pewne rzeczy. Na szczęście na czas ze wszystkim zdążyliśmy. Zaskoczył mnie przede wszystkim Jakub Jarosz. W najtrudniejszych momentach rozegrał wspaniałe spotkania. Najpierw w meczu o trzecie miejsce w Lidze Światowej przeciwko Argentynie, potem w niedzielę z Rosją. To było niesamowite.