Ruszyły polsko-słoweńskie mistrzostwa świata w siatkówce mężczyzn. Impreza odebrana Rosji z powodu jej agresji na Ukrainę nie od razu jednak trafiła do Polski i Słowenii. Światowa federacja siatkarska długo głowiła się nad tym, komu powierzyć zaszczytne, ale i bardzo trudne zadanie. Czasu bowiem było bardzo mało, a krajów, które udźwignęłyby organizacyjny, a przede wszystkim finansowy, ciężar takiego wydarzenia jest na świecie niewiele. Musisz bowiem wiedzieć, drogi Czytelniku, że w odróżnieniu od piłkarskiego Euro UEFA czy mundiali organizowanych przez FIFA imprezy siatkarskie są mocno deficytowe i na pomoc światowej federacji nie mają co liczyć. Odwrotnie, żeby mieć taki siatkarski mundial u siebie, należy wpłacić do kasy FIVB nie tylko liczoną w dziesiątkach milionów euro licencyjną opłatę, ale wziąć też na siebie sto procent kosztów organizacji imprezy. Sprawa nie była zatem łatwa, ale dzięki mocnemu zaangażowaniu Rządu RP (zupełnie inaczej niż w 2014 roku) i osobistej aktywności właściciela Polsatu prezesa Zygmunta Solorza prezydent FIVB Ary Graca nie zastanawiał się długo. Pozostawało tylko jeszcze odpowiedzieć na pytanie, z kim Polska będzie dzielić ciężar postrosyjskiego mundialu. Nie lepiej we Włoszech, gdzie raport z ostatniego finału siatkarskiej Ligi Narodów rozgrywanego w Bolonii można było w trzech głównych sportowych dziennikach zaczynać szukać od strony nr 35. Może nam wydawać się to dziwne, ale tak naprawdę jest. Dlatego Włochy i Francja szybko odpadły z tego wyścigu, a została - paradoksalnie - najbardziej krucha w tym towarzystwie Słowenia. Tam też znalazły się satysfakcjonujące FIVB pieniądze na licencję i organizację meczów czterech grup w pierwszej fazie turnieju. Władze FIVB, świadome też tego, że cały ten wysiłek Polski i Słowenii nosi znamiona bardziej akcji ratunkowej niż wypasionej i starannie przygotowanej imprezy na miarę naszych mistrzostw z 2014 roku, bardzo okroiły turniej, zmniejszając ilość mundialowych meczów, w porównaniu do poprzednich mistrzostw, aż o połowę. I tak, w piątek ruszyły mistrzowskie zawody w obu krajach, i o ile w Polsce zgodnie z uzasadnionymi przewidywaniami mamy prawdziwe siatkarskie święto, to już widać, że w Słowenii tej celebry nie będzie. Każdy, kto miał przyjemność w piątkowy wieczór oglądać w katowickim Spodku lub choćby siedząc przed telewizorem mecz Polaków z Bułgarami, musi być usatysfakcjonowany rozmachem widowiska. Nic zatem dziwnego, że kiedy podczas meczu Ukraina - Serbia telewizyjne kamery pokazywały Ary Gracę siedzącego samotnie w loży honorowej katowickiej areny, jego mina nie była tęga. Nie mógł być zadowolony, bo już gołym okiem widać, że ten mundial nie nawiąże do rozmachu poprzednich z powodów, o których trzeba napisać osobno i obszernie w innym czasie. A propos zaś samego meczu Ukrainy z Serbami, to wszyscy wiązali wielkie nadzieje, że oprócz siatkówki na wysokim poziomie, będzie to polityczna manifestacja Ukraińców wspierających nie tylko swoją reprezentację, ale i rodaków walczących w ich kraju z rosyjskim okupantem. Tak było przecież całkiem niedawno na stadionie ŁKS-u, gdzie swoje mecze w eliminacjach do piłkarskiej Ligi Mistrzów rozgrywało Dynamo Kijów. Tym razem jednak Spodek wypełnił się ledwie w jednej trzeciej i to nie samymi Ukraińcami. I nie ma co mieć do nich pretensji. To tylko kolejny znak, że dla Ukraińców siatkówka znaczy mniej więcej tyle, co dla Włochów i Francuzów. I w wielu "siatkarskich" krajach, zupełnie inaczej niż w Polsce, jest daleko za futbolem. Biało-czerwony tłum sunął do Spodka obok Pomnika Powstańców Śląskich tak samo jak na pierwsze mecze Ligi Światowej w 1998 roku i wielokrotnie później. Często są to ci sami, co wtedy ludzie, przyodziani w narodowe barwy z wymalowanymi na policzkach i czołach polskimi znakami. Dla nich mecz polskich siatkarzy to zawsze było, jest i będzie prawdziwe misterium. O nas Ary Graca nie musi się martwić, ale o resztę naprawdę tak.