Byłem na 21 z 22 meczów rozgrywanych w Polsce w ramach mistrzostw świata. To potężna dawka siatkówki. Co mi się nie podoba: a) że w powietrzu bardziej czuję teraz rozczarowanie porażką w finale (zasłużoną, tego dnia Włosi byli lepsi) niż radością z wicemistrzostwa świata. Jest trochę prawdy w stwierdzeniu, że jeśli ustawisz sobie poprzeczkę na niebotycznej wysokości i ją przeskoczysz, to potem kolejna zrzutka na równie zdumiewającej sprawia jednak, że jesteś uznawany za człowieka, który... się nie rozwinął, a w skrajnych sytuacjach wręcz za nieudacznika. W takich przypadkach zawsze chodzi o zawiedzione nadzieje. Wielu ludzi uwierzyło, że nasi siatkarze są bogami, dla wielu sportowcy są wręcz depozytariuszami nadziei umęczonego narodu. W takich sytuacjach porażki zawsze odzierają z nimbu boskości. Trzeba przy tym pamiętać, że ludzie, którzy zwycięstwami w sporcie reprezentacji narodowych leczą własne kompleksy: są pamiętliwi i zawzięci - domagają się potem rozliczeń, a raczej głów w następstwie rozliczeń. Ktoś przecież musi być winny, że zdobyliśmy zaledwie... wicemistrzostwo świata. Oczywiście wszyscy żałujemy tego tytułu - także w kontekście szansy na trzecie mistrzostwo z rzędu, a to byłoby wielkie wydarzenie w kontekście historii całego polskiego sportu. Jednak niczego w tej dziedzinie życia nie da się zaprogramować; Co mi się podobało: a) atmosfera mistrzostw. Po pierwsze - mogę napisać to jako kibic: ludzie byli dla siebie zwyczajnie mili, w żadnym momencie nie poczułem osobistego dyskomfortu. Polska publiczność siatkarska podczas meczów reprezentacji to rzeczywiście niewytłumaczalny fenomen. Niby trwa to od wielu lat, ale ciągle może zaskoczyć rozmachem, intensywnością, niezmiennością. Obserwowałem obcokrajowców podczas meczów reprezentacji Polski. Ewidentnie byli zdumieni natężeniem zainteresowania, kręcili filmiki na telefonach kręcąc jednocześnie z podziwem głowami. Przypuszczam, że dla niektórych ten turniej mógł być odskocznią od codziennych problemów: drożyzny, rat, strachem przed wojną itd. Po drugie - mogę to napisać jako zawodowiec obsługujący imprezę - w ważnych chwilach nigdy nie odmówiono mi pomocy. Na końcu pośmiałem się nawet wspólnie z ochroniarzem, który nigdy nie chciał mnie przepuścić tam gdzie chciałem wejść, bo moja akredytacja nie dawała mi na to uprawnień. Za każdym razem konsekwentnie próbowałem, za każdym razem przyjmował te próby z cierpliwością i... stanowczością. Trochę był tylko rozczarowany, że nie złożyłem na niego zażalenia, bo przełożeni mogliby się dowiedzieć, że dobrze wykonywał pracę. CZYTAJ TAKŻE: Wielki finał wielkich mistrzostw świata b) pomysł z biletem ważnym na cały dzień, na dwa siatkarskie spotkania w jednej hali. To sprawdzone rozwiązanie i racjonalne podejście, sprawiające, że siatkarze krajów, które nie rywalizowały akurat z Polską nie musieli czuć się jak na Pustyni Błędowskiej. Może nie czuli się od razu jak na Champs-Élysées, ale atmosfera ważnych zawodów była zachowana Co przyjąłem z ulgą: a) kiedyś mecze siatkówki reprezentacyjnej obrzydzało mi nachalne, odgórne dyrygowanie. Musiałem śpiewać, wstawać, klaskać na dyktat tzw. animatorów publiczności. Trochę obawiałem się czy znowu będę to w stanie znieść. Na szczęście tym razem nie wydawało mi się to aż tak bardzo nachalne jak wcześniej. Uff... Niezmiennie jednak przymuszanie mnie jako kibica na trybunach do czegokolwiek odbieram jako swoiste kuriozum - dotyczy to każdej dyscypliny sportowej, niekoniecznie jedynie siatkówki. Jeśli będę chciał kibicować ani razu nie podnosząc się z krzesełka i ani razu nie otwierając ust- nikt nie może mi tego zakazać. Każdy kibic ma inny temperament, miejsce powinno być dla wszystkich.