Wygrana Tajek byłaby jeszcze większa sensacją niż środowe zwycięstwo Polek nad mistrzyniami olimpijskimi. "Biało-Czerwone" są bowiem wyżej w rankingu, a na dodatek grają u siebie. Do tego siatkarki Tajlandii już wiedziały, że nie wyjdą z grupy, a mimo to nie odpuściły nawet na moment. W pierwszym secie było 23-23 i wtedy Tajki wygrały dwie decydujące akcje. W drugim prowadziły już siedmioma punktami (22-15), ale Amerykanki cztery odrobiły. Trener Tajlandii wziął czas i to pomogło. W trzeciej partii minimalnie lepsze były siatkarki Stanów Zjednoczonych. Tajki po błędzie podwójnego odbicia przegrywały 16-19. Amerykanki tej przewagi nie wypuściły z rąk. Czwarty set rozpoczął się po myśli Azjatek. Kara Bajema i Ali Frantii pudłowały, dzięki czemu było już 9-4. Obie drużyny świetnie broniły - podbijały mnóstwo piłek, ale miały problemy z kończeniem ataków. Amerykanki walczyły, ale rywalki też były świetnie dysponowane i utrzymywały przewagę. Po autowym serwisie Tajlandia prowadziła 19-15, ale za chwilę rywalki odrobiły trzy punkty. Emocje były do końca. Po autowym ataku Tajek bylo 23-23. Lauren Carlini zaserwowała jednak w siatkę, ale za chwilę był remis. Zbiła Pimpichaya i Tajlanadia miała drugą piłkę meczową, ale Amerykanki się wyratowały. I miały piłkę setową, którą wykorzystały. Było 2-2. Amerykanki zdobyły więc już co najmniej punkt (za ewentualną porażkę 2-3). To oznaczało, że nawet gdyby przegrały, Polki już ich nie dogonią. Tie break lepiej zaczęły siatkarki USA. Przy zmianie stron prowadziły 8-5. Rywalki nie nadal się nie poddawały i doprowadizły do remisu 13-13. Wtedy skutecznie zbiła Bajema, a dobiła Carlini. Gdyby Tajki wykorzystały piłkę meczową w czwartym secie, a Polki wygrały 3-0 lub 3-1 z Niemcami, wyprzedziłyby Amerykanki w tabeli.