Kolejny cel wykonany, klątwa Słowenii przełamana. Meldujecie się w finale mistrzostw Europy. Wilfredo Leon: - Nastawialiśmy się, że będzie to bardzo trudny mecz. I tak było, ale najważniejsze jest zwycięstwo. Chyba bardzo dobrze się czułeś na parkiecie, wiele rzeczy świetnie ci wychodziło. A może jak zwykle będziesz dla siebie nieco surowym recenzentem? - Powiem, że było w miarę spoko, ale za dużo było błędów, zwłaszcza w pierwszym secie. W finale musimy być bardzo skoncentrowali i nie popełniać tylu pomyłek. Ale nawet jeśli przy tylu błędach później zdołalibyśmy wygrać mecz, to byłbym zadowolony. To był twój najlepszy mecz na tych mistrzostwach? - Nie wiem. Teraz zdobyłem chyba dużo punktów (konkretnie 25 - przyp.), ale ja jestem ambitny i wiem, że mogę pokazać jeszcze więcej. Niektórzy twoi koledzy mówili, że trudno było tutaj serwować, ze względu na rozmieszczenie oświetlenia. Ty szybko przyzwyczaiłeś się do tych warunków? - Tak jest, ponieważ ja w tej hali grałem już kilka razy. To jest drugi raz, od kiedy mamy tutaj taki system oświetlenia. Naprawdę światło tutaj daje mocno, była na to zwracana uwaga i jakaś zmiana zaszła, lecz nawet po niej nie ma pełnego komfortu. Ale co zrobić? Tak jest to zorganizowane, a my musimy tylko grać. Już możesz być poniekąd <a href="https://sport.interia.pl/siatkowka/me-mezczyzn-2023/news-koniec-spekulacji-wilfredo-leon-oglasza-szach-i-mat-gwiazdor,nId,7005095" target="_blank" rel="noreferrer noopener">bardzo szczęśliwy, bo chciałeś uniknąć trzeciego z rzędu brązowego medalu mistrzostw Europy i to się dokonało</a>. Tak "źle" już nie będzie. - Oczywiście, ale nie lubię srebra (śmiech). Więc nie będę zadowolony, dopóki nie będziemy mieli złota. Czyli srebro też nie da ci nadmiernej radości? - Nie. Srebrny medal jest dla przegranych, dlatego my potrzebujemy złota. I tyle. Doskonale odbudowaliście się po pierwszym secie, który wyglądał w waszym wykonaniu słabo, a już bardzo słabo wyglądaliście w polu zagrywki. Mnóstwo popełnionych błędów, aż osiem, musiało wystawić wysoki rachunek. A później oglądaliśmy odmienioną drużynę. Poprawa na zagrywce wystarczyła, czy zaszła w was bardziej gruntowna przemiana? - Po prostu bardziej skoncentrowaliśmy się na odpowiadaniu punkt za punkt, zamiast takiego podejścia, by robić od razu serię 3-4 punktów, na zasadzie: albo my, albo oni. Trener też nam powiedział, żeby podchodzić do tego spokojnie i patrzeć tylko na kolejny punkt i w ten sposób kontynuowaliśmy grę. Staraliśmy się to do końca realizować. A jeśli chodzi o zagrywkę, to faktycznie przede wszystkim zaczął funkcjonować serwis, ale ja myślę, że możemy jeszcze dużo lepiej spisywać się w tym elemencie. Wiele było momentów związanych z kontrowersyjnym sędziowaniem, kilka decyzji arbitra... - (Wilfredo Leon zaczął się szeroko uśmiechać - przyp.). Twoja mina chyba właśnie zaczęła mówić już wszystko. - Co powiem? Sędziowie też są osobami, które mogą popełniać błędy. W meczu ze Słowenią niestety było ich za dużo, ale nie możemy mówić, że wszystko co złe, to oni. Ale cierpliwość momentami już wam się kończyła. - Wygrywaliśmy, co w takich sytuacjach jest ważne. Ale trzeba uważać, bo wtedy można dostać kartki, wkradają się nerwy i tak dalej... Organizator chyba będzie rozmawiał z sędziami i mam nadzieję, że przy następnym meczu będzie już lepiej. Jak ważne jest to, że w końcu wygraliście ze Słowenią w półfinale mistrzostw Europy? - Myślę, że nasz kraj czekał na ten moment. Zrobiliśmy to i teraz trzeba czekać do kolejnych mistrzostw Europy, żeby znów to powtórzyć. Jak mocno obraz meczu zmieniła kontuzja podstawowego rozgrywającego reprezentacji Słowenii, Gregora Ropreta? - Nie wiem, co mam powiedzieć, bo w sumie my też bardziej byliśmy przygotowani do gry przeciwko temu pierwszemu rozgrywającemu niż zmiennikowi. Z drugiej strony wiadomo, że rezerwowy znalazł się wtedy pod dużą presją, co dla nas było i łatwe, i nie łatwe. Po meczu pobiegłeś wyściskać Ropreta. - Tak, w końcu jest to mój klubowy kolega, a po drugie to nigdy nie jest miłe, gdy ktoś odnosi kontuzję. Takiemu zawodnikowi jest wtedy trudno, dlatego zawsze trzeba podejść, żeby przybić piątkę, zapytać jak się czuje i życzyć zdrowia. To zawsze daje dobrą energię, którą zawodnik potrzebuje. <a href="https://sport.interia.pl/siatkowka/me-mezczyzn-2023/news-ponure-wiesci-w-sprawie-bartosza-kurka-niestety-to-prawda-co,nId,7025550" target="_blank" rel="noreferrer noopener">A jak wpłynęła na was sytuacja z Bartoszem Kurkiem, który wypadł do końca mistrzostw</a>. Dodatkowo podrażniła? - My jesteśmy drużyną. Każdy u nas wie, co ma robić, a jeśli ktoś ma problem, to są inni zawodnicy. I wtedy z nimi trzymamy grę, dalej do końca. Tak to wygląda w zespole, jak jeden wypada, to pozostali sprawiają, że nadal idziemy w górę. Ogromnie istotne jest to, że pomimo błędów, których znów mieliście sporo, wygrywacie kolejne mecze i to w przekonujący sposób. - Tak jest, tylko że to dobrze nie wpływa na statystyki (śmiech). Ale my na to nie patrzymy, choć wiadomo, że trener później będzie o tym trochę "cisnął" i mówił: "czemu to tak? Musimy to dużo lepiej robić", ale właśnie po to jest trener. Na początku sezonu nie byłeś zadowolony ze swojej zagrywki, ale dużo nad nią pracowałeś. W Skopje wyrównałeś rekord świata 138 km/h, ale najmocniejsze i najlepsze serwy jeszcze trzymasz na finał? - Myślę, że ze Słowenią uderzyłem kilka razy, ale nie aż takich bardzo mocnych piłek. Ale tak, w finale będę próbował znowu złamać ten rekord. Najmniej jeden raz. Tylko światła mogą trochę przeszkadzać. - No i co? Trzeba to zrobić (śmiech). Z hali Palazzo dello Sport, w której walczycie o medale, masz świetne wspomnienia. Finał mistrzostw świata, finał Ligi Mistrzów, tak że byłoby czymś wyjątkowym wygrać złoto mistrzostw Europy w tym samym miejscu. - Jedno złoto w tej hali już zdobyłem, teraz czekam na drugie. Mówiłeś, że z myślą o igrzyskach olimpijskich będziesz bardzo ciężko pracował, aby tam zaprezentować swoją najlepszą wersję, jaką kiedykolwiek widzieliśmy. Czujesz, że w elemencie przyjęcia zanotowałeś progres? - Mały krok do przodu wykonałem, ale igrzyska będą za rok. Więc mam jeszcze trochę czasu na dalszą poprawę. Twoja rodzina dotrze do Rzymu na sobotni finał? - Niestety nie, ale wiem, że emocje i energia są przed telewizorem. Rozmawiamy codziennie. Powiedziałem im, żeby spokojnie zostali w domu, rano jeszcze obejrzeli powtórkę, a ja tutaj trzymam się twardo. Rozmawiał i notował Artur Gac, Rzym