Drugi raz w karierze sięgasz po tytuł mistrza Europy, tamtym razem wyglądałeś trochę inaczej jako 21-latek. Bartosz Kurek: - Myślę, dzisiaj cieszę się tak samo, mimo że w tym turnieju - nie ukrywajmy tego - chłopaki wygrali medal dla mnie. Ja starałem się ich wspierać jak tylko mogłem, ale cóż... Takie jest życie. Mam nadzieję, że to nie był mój ostatni akord w reprezentacji i jeszcze będę miał okazję zagrać w tej koszulce. Rosłeś przez te czternaście lat jako siatkarz... - Nie chciałbym do tego wracać, ale myślę, że tak. Sądzę, że dużo wydarzyło się przez te wszystkie lata. Najważniejsze, co się nie zmieniło, to fakt, że nasza drużyna ciągle wiesza medale na szyi. W finale z Włochami zobaczyłeś taką waszą grę, o jaką walczyliście przez cały sezon? - Myślę, że ciężko nie być podekscytowanym i nie cieszyć się z tego, jak wyglądaliśmy na boisku, kiedy wychodzisz naprzeciwko 10-12 tysiącom włoskich gardeł i jednej z najlepszych drużyn po drugiej stronie siatki. To była przyjemność patrzeć, jak chłopaki grają i w jaki sposób rozwiązują trudne sytuacje. Coś fantastycznego. Ten mecz potoczył się według takiego scenariusza, którego chyba nawet wy do końca nie zakładaliście. Miały być duże szachy... - A nie było? Myślę, że była wielka walka, tylko że po prostu przychodził moment każdego seta, w którym przełamywaliśmy Włochów, a wtedy szachy się kończyły i zaczynaliśmy mieć spotkanie pod kontrolą. Choćby w trzecim secie musieliśmy długo czekać na ten moment. Bardzo ważne przełamanie dokonało się już w pierwszym secie. - Zaczęliśmy mecz koncertowo, a koncert rozpoczął Norbi (Norbert Huber - przyp.). Wiadomo, że takie wejście w spotkanie uskrzydla i dodaje animuszu, ale od 4:1 jest jeszcze daleka droga, żeby wybrać seta. Jaki jest teraz plan działania, jeśli chodzi o twoje zdrowie? - Najpierw dalsze badania. Musimy w końcu raz a dobrze określić, co jest problemem i go wyleczyć, żebym kolejny sezon ligowy mógł rozegrać w spokoju. I powtórzę, mam nadzieję, że to nie był mój ostatni akord w tej koszulce. A jeżeli był, to chyba dobry. Naprawdę jest takie zagrożenie? - Myślę przede wszystkim, że mamy drużynę, która wygrywa i do której będzie bardzo, bardzo ciężko się dostać. Jest już jakaś wstępna diagnoza dotycząca zdrowia? - RODO (śmiech). Informacje medyczne zostawiamy dla siebie. A tak poważnie, nie chciałbym się nad tym rozwodzić. To nie czas i nie miejsce. Wielu może pomyśleć, po tym jak przed meczem wyściskaliście się z Aleksandrem Śliwką, że doszło do namaszczenia nowego kapitana. - Kapitana wybierze sobie trener. Takiego, jakiego będzie chciał na kolejne turnieje. U nas w drużynie to nie funkcjonuje tak, że zawodnicy wybierają kapitana. Czy ten finał można powycinać i pokazać jako czystą wizytówkę siatkówki? Można odnieść po prostu wrażenie, że to, co najlepsze, zostawiliście na koniec, na najważniejszy pojedynek na turnieju. - Czasem żeby osiągnąć coś wielkiego, takich rzeczy trzeba dokonywać. Trzeba swój najlepszy mecz zagrać w najważniejszym momencie i nam... Tym chłopakom to się udało, więc wielkie gratulacje i szacunek dla nich. Mówisz o wielkim znaku zapytania pod swoim adresem, ale jesteś chciany w drużynie przez chłopaków, kibice też cię cenią. - Od chciejstwa do wyjścia na boisko jest bardzo, bardzo daleka droga. Reprezentacja ma się składać z najmocniejszych zawodników dostępnych w danym momencie i trener na pewno tak będzie do tego podchodził. U nas nie ma czegoś takiego, że za zasługi ktoś jest obecny. I tak powinno to funkcjonować w każdej mocnej drużynie. Ja wiem, co zrobiłem dla tej drużyny, ale też potrafię przyznać w odpowiednim momencie, kiedy to inni zrobili coś dobrego dla mnie. Rozmawiał i notował Artur Gac, Rzym