Mecz Polaków z Serbami miał kilka istotnych momentów, które determinowały przebieg poszczególnych partii. W pierwszym secie wszyscy po raz kolejny mogliśmy się przekonać, że Wilfredo Leon w ataku to siatkarz z innej planety, kończący piłki nad wysokim blokiem, a nawet całkiem mijający potrójną "ścianę". Szkopuł w tym, że nasz as ciągle ma naprawdę spore problemy na przyjęciu. Nikola Grbić przed meczem z pewnością miał rację, gdy przekonywał nas, że jego rotacyjny system w połączeniu z obecnością na mistrzostwach Europy aż pięciu przyjmujących sprawia, że kolejni rywale przed spotkaniem nie są w stanie przewidzieć ustawienia i nastawić się na najbardziej pewny wariant grania. Jeśli nawet tak samo było tym razem, to gdy Serbowie tylko zobaczyli, że w pierwszej szóstce widnieje "Leo", od początku zaczęli nękać go zagrywką. I nie zamierzali odpuszczać, widząc, jak spore ma problemy. To wszystko widział także nasz szkoleniowiec i mimo że Wilfredo dwoma błędami w serii w ataku zamknął nam drzwi do wygranej w pierwszej partii, pozwolił mu rozpocząć drugiego seta. Ten odpłacił się szkoleniowcowi w najlepszy możliwy sposób, ale gdy znów w trzeciej partii na Wilfredo rywale zaczęli punktować, na plac gry wpuścił Kamila Semeniuka. I to był strzał w dziesiątkę. - Zorientowałem się, że chcą go za wszelką cenę zdjąć z parkietu, a sposób, w jaki mogli to zrobić, był jeden - wywierać na nim presję zagrywką. Wejście "Semena" spowodowało, że zyskaliśmy stabilność w przyjęciu, a przeciwnicy już nie wiedzieli, na kogo w tej sytuacji zagrywać. Dzięki poprawionemu przyjęciu zyskaliśmy także więcej opcji w ataku, a nasza skuteczność wzrosła do 75 procent - mówił szkoleniowiec. Być może większość osób odpowie, że wolałaby zawsze wygrać łatwo, lekko i przyjemnie, ale nie Grbić. I to nawet za cenę, o której sam mówi, że ją zapłacił. A jak wraca się do meczu, jeśli w pierwszym secie ma się tak koszmarne statystyki, zwłaszcza na skrzydłach, gdy Wilfredo Leon, Łukasz Kaczmarek i Aleksander Śliwka łącznie wykonują dziewięć skutecznych ataków, czyli tyle, ile w ekipie gospodarzy sam Drażen Luburić? - Nie mówiłem im w przerwie nic specjalnego. Zaznaczyłem tylko, że jest limit popełnionych błędów, musimy je ograniczyć, bo mieliśmy ich jedenaście. Wróciliśmy do koncentracji na serwisie, co pozwoliło nam przejąć kontrolę nad spotkaniem - powiedział szkoleniowiec. Artur Gac, Bari