W sobotę Grupa Azoty ZAKSA Kędzierzyn-Koźle zmierzy się w finale Ligi Mistrzów z włoskim Itas Trentino. Wicemistrz Polski ma okazję dołączyć do Płomienia Milowice. W historii polskiej siatkówki tylko drużyna z Sosnowca zdołała sięgnąć po najważniejsze europejskie trofeum klubowe. W 1978 r. zwyciężyła w Pucharze Europy Mistrzów Klubowych, czyli poprzedniku LM. Wygrywała w Bazylei turniej finałowy z udziałem czterech drużyn: Starlift Blokker Rijswijk z Holandii, Aero Odolena Voda z Czechosłowacji i Boronkay Stambuł z Turcji. O wspomnienia z tamtego okresu zapytaliśmy Włodzimierza Sadalskiego, uczestnika turnieju z 1978 r., złotego medalistę mistrzostw świata i igrzysk olimpijskich. Damian Gołąb, Interia: W sobotę ZAKSA Kędzierzyn-Koźle zagra w finale Ligi Mistrzów. Ma szansę nawiązać do osiągnięcia Płomienia Milowice z panem w składzie, od którego minęły już 43 lata. Jak dziś wspomina pan ten sukces? Satysfakcja pozostała? Włodzimierz Sadalski, były siatkarz Płomienia Milowice, zwycięzca Pucharu Europy Mistrzów Klubowych z 1978 r.: Najbardziej pamiętam to, że zebraliśmy fajną paczkę zawodników. Już jadąc na turniej finałowy do Bazylei bardzo chcieliśmy wygrać. Atmosfera w zespole była taka, że musimy to zrobić. Po odprawie trenera Olka Skiby zebraliśmy się wieczorem i powiedzieliśmy sobie, że robimy wszystko, by zostać mistrzami Europy. To było najważniejsze. Byliśmy młodzi, nie tak mądrzy i doświadczeni jak teraz. Chęć wygrania turnieju była ogromna. Droga do turnieju finałowego wiodła wtedy przez mecze z Panathinaikosem Ateny i Federlazio Rzym. Najbardziej dali się panom we znaki Włosi, gdy w pierwszym meczu, w Rzymie, zabrakło sędziów. Jak do tego doszło? - Sędziować mieli chyba Grecy, ale nie mogli dolecieć ze względu na warunki atmosferyczne. Mecz sędziowali więc Włosi. Zgodziliśmy się grać, ale po pierwszym secie zrozumieliśmy, że może to był błąd. Wtedy nie było challenge’u, a zamiast tego na parkiecie było niezłe "drukowanie", jak to się mówi w siatkarskim świecie. Ale sędziowie zagapili się na chwilę w drugim secie i go wygraliśmy. Wtedy już wiedzieliśmy, że jak Włosi przyjadą na rewanż do Milowic, to załatwimy sprawę. I tak się stało. W rewanżu w trzecim secie zmietliśmy ich z parkietu. Wtedy problemów z sędziami już nie było. Zresztą włoscy zawodnicy fajnie się zachowali, trochę nawet przepraszali nas za to sędziowanie w Rzymie. Zobacz Sport Interia w nowej odsłonie! Sprawdź! Na jakim poziomie w porównaniu do polskiej siatkówki były wówczas włoskie drużyny? - Kraje byłego bloku wschodniego były lepsze, trenowały więcej. Ale pokazywały się też inne drużyny. Blokker z Holandii to był całkiem niezły zespół, Turcy też umieli grać, co później potwierdzali w klubach. No i zespół z Czechosłowacji [Aero Odolena Voda - przyp. red.], bardzo wymagający. Z nimi graliśmy na końcu turnieju. Wcześniej przegrali jednak z Blokker i przy naszej porażce to właśnie Holendrzy zostaliby mistrzami. Postawili się nam bardzo, czeska siatkówka była wtedy tak samo dobra jak nasza, a może nawet ciutkę lepsza. Wygraliśmy jednak po tie-breaku. Zwycięstwo w stylu reprezentacji Huberta Jerzego Wagnera z igrzysk olimpijskich w Montrealu, gdzie też mecze rozstrzygały się w pięciu setach. - Mieliśmy dobry zespół i ogromną motywację do zwycięstwa. Nie było zmiłuj się. Naprawdę walczyło się o każdą piłkę i punkt. Wiedzieliśmy jednak, że z Czechami będzie bój na śmierć i życie. Spodziewaliśmy się, że będą dobrze grali, przez długie lata nam nie pasowali. Wie pan, jak to jest - jedna drużyna pasuje komuś lepiej, druga gorzej. Czesi grali taką dziwną, trudną siatkówkę. Jakim zainteresowaniem cieszył się ten turniej w samej Bazylei? Dziś Szwajcaria nie kojarzy się z siatkówką. - To prawda. Bazyleę wspominam jako fajne miasto. Był tam jakiś festyn, a my byliśmy nim zauroczeni. Na ostatni mecz przyszło trochę ludzi, wcześniej nie za dużo. Organizacyjnie wszystko było jednak super: dobra hala, dobre hotele, możliwość trenowania. Nie mieliśmy żadnych problemów. Po powrocie do kraju był czas, by świętować sukces? - Trwała liga. Nawet nie wracaliśmy do Milowic, tylko prosto z Warszawy pojechaliśmy na mecz ligowy. Witała nas jednak orkiestra górnicza, było podniośle i przyjemnie. Ale na lotnisku nie było nikogo z Polskiego Związku Piłki Siatkowej. - Pamiętam, że nawet mnie to ubodło. Przepraszaliśmy działaczy, że nie wysłaliśmy im telegramu z informacją o naszym zwycięstwie. Nasz sukces był jednak doceniany. Spotkaliśmy się z Jankiem Tomaszewskim i innymi piłkarzami, którzy szczerze nam tego gratulowali. Znali oczywiście proporcje, wiedząc, gdzie jest piłka nożna, a gdzie siatkówka. Doceniły nas władze, kopalnia, było miło. Podobno Płomień już w tamtych czasach funkcjonował prawie jak klub zawodowy. - Powiedziałbym nawet, że byliśmy klubem zawodowym. Mieliśmy hotel, stołówkę, gabinet zabiegowy, saunę, krawcową. Siatka zawsze wisiała, wszystko było posprzątane. Dyrektor kopalni był mądrym facetem, jak na tamte czasy stworzono nam naprawdę wspaniałe warunki. Mieliśmy wszystko. Spędziłem tam sześć lat i bardzo mile wspominam ten czas. A sukces udało się potwierdzić rok później, gdy Płomień zajął w Europie trzecie miejsce. - Po tym wyniku wszystkim nam zostało trochę bólu, bo przegraliśmy z Czechami [Cerveną hviezdą Bratysława - przyp. red.] w półfinale 2:3, 13:15. Naprawdę chcieliśmy wygrać dwa razy z rzędu, ale to se już ne vrati. Zanim zaczęliśmy rozmowę, wspomniał pan, że nadal dzwonią do pana dziennikarze z pytaniami o ten sukces. To chyba dowód, że udało się wtedy zrobić coś rzeczywiście wielkiego dla polskiej siatkówki. - Absolutnie. Co prawda wtedy w Bazylei nie było Rosjan, ale to nie była nasza wina. A my mieliśmy naprawdę dobry skład. Chwilę się tworzył, dołożył się też do tego Jurek Wagner, który był konsultantem zespołu. Były też wymagania, by trenować, grać i wygrywać - jak dzisiaj, choć w innych okolicznościach. Paru fajnych chłopaków z tamtej drużyny już z nami nie ma, ale prawie co roku odbywa się spotkanie starego Płomienia. Byłem na nim w zeszłym roku razem z Waldkiem Wspaniałym. Jestem pod wrażeniem: przy kolacji i drinku spotyka się tam 100-150 osób. I wspominamy te czasy. Organizatorem jest Janusz Kapka, to super sprawa. CZYTAJ TEŻ: Sebastian Świderski zdradza, że część Włochów w finale kibicuje ZAKS-ie Reprezentacja Polski w jakiś sposób nawiązała do sukcesów drużyny trenera Wagnera, zdobywając dwa mistrzostwa świata. Ale wyczynu Płomienia nie powtórzył nikt. Jak pan myśli, dlaczego? Brakowało szczęścia? - Poziom polskiej ligi jest bardzo wysoki. Tylko że wtedy, kiedy gra się o najwyższy cel, Ligę Mistrzów, pojawiają się zespoły z Rosji i Włoch, które dysponują jeszcze potężniejszym budżetem. I wzmacniają się absolutnie czołowymi zawodnikami ze światowej półki. Popatrzmy na drużynę Lube, która przecież odpadła z naszą ZAKS-ą - tam gra najściślejsza czołówka światowa. W LM nie ma limitu obcokrajowców, gra więc trzech Kubańczyków, na wystawie Argentyńczyk. Jest tam w ogóle w składzie jakiś Włoch? Chyba tylko jeden. Zobaczymy, co będzie, jak kiedyś Wilfredo Leon trafi do polskiego klubu. Na razie walczymy o mistrzostwo w sobotę i nie jesteśmy bez szans. Uważam, że ZAKSA, mimo drobnego potknięcia w finałach mistrzostw Polski, prezentuje naprawdę wysoki poziom. Wierzy pan w ZAKS-ę mimo porażki z Jastrzębskim Węglem? - Tak, na tę przegraną złożyło się kilka rzeczy. Długi sezon, cztery potężne spotkania z Zenitem i Lube. Dołeczek musiał kiedyś się pojawić, przyszedł akurat w finale mistrzostw Polski. Myślę jednak, że ZAKSA nie jedzie do Włoch po to, by sobie pograć, tylko po to, by wygrać. Gdy wyeliminowało się Lube i Zenit, nie ma mowy o żadnych kompleksach. To były duże mecze. Oczywiście zwycięstwo cieszy najbardziej, ale patrzenie na grę ZAKS-y i niektórych zawodników było ogromną przyjemnością. Rewelacja. Co w finale? Jak to zawsze w takich meczach. Gdy sędzia gwizdnie, trzeba być najlepszym. Nie ma już tak, że jutro będę grał lepiej. Wtedy trzeba zagrać swoje 80 procent i będzie dobrze. Życzę im wygranej z całego serca. Rozmawiał Damian Gołąb