Maciej Słomiński, INTERIA: Prawie 11 miesięcy minęły od wybuchu wojny, od dnia w którym Rosja zaatakowała Ukrainę. Pana ten dzień zastał w Sankt Petersburgu, gdzie grał pan w klubie Zenit. Musiał pan wyjechać z Rosji, by nie bez perypetii przez Estonię, Łotwę i Warszawę dotrzeć do Gdańska. Pamięta pan ten czas, czy stara się o nim zapomnieć? Dmytro Paszycki, siatkarz ZAKSY Kędzierzyn-Koźle: - Pamiętam ze szczegółami, każdą chwilę i godzinę. To nie było pierwsze, lepsze wydarzenie z brzegu, a czas który zmienił całe moje życie. Zresztą nie tylko moje, życie wielu ludzi zmieniło się na gorsze. Nie znam nikogo, dla kogo wojna przyniosła zmianę pozytywną. Moje życie dzielę na to przed wybuchem wojny i po. Cieszę się, że jestem w Polsce. To jedna z dwóch pozytywnych rzeczy. A druga? - Gdy wojna wybuchła miałem już 35 lat, całe życie grałem w siatkówkę, coś tam wygrałem. Nie wiem jakbym się zachował, gdybym był młodszy, czy bym reagował agresywnie, nie wiem jakbym sobie poradził. Najważniejsze, że moja rodzina i bliscy są cali i zdrowi, to jest najważniejsze. Jak to się stało, że po wybuchu wojny znalazł się pan w Polsce? - Cała moja droga do Polski to przeznaczenie (Paszycki używa angielskiego słowa "fate" - przyp. red.), inaczej nie można tego traktować. Gdy życie w Rosji stało się nie do zniesienia, postanowiliśmy wyjechać z Petersburga, tam atmosfera była tak gęsta, że przypominała "kaszę". Przedostaliśmy się do Estonii, skąd pochodzi moja żona, pokonując granicę pieszo. Po opuszczeniu Rosji cieszyliśmy się jakbyśmy odnieśli wielkie zwycięstwo. Nie mogłem tam żyć, nie mogłem spać, wiedząc co dzieje się w Ukrainie. Zenit chciał się pana pozbyć? - Nie. Klub zachował się profesjonalnie, mogli mi zrobić "pod górkę", jednak rozstaliśmy się w cywilizowany sposób. Nikt w klubie nie robił mi problemów dlatego, że jestem Ukraińcem. Zenit udzielił mi bezpłatnego urlopu. Nie mogłem patrzeć i słuchać co mówią rosyjskie media, gdy przez telefon ojciec mi mówił co dzieje się w Kijowie. Szybko zrozumiałem, że ważniejszy jest dom, życie i zdrowie rodziny od przekonań czy pieniędzy. Co było dalej? - Tydzień spędziliśmy w Tallinie, stamtąd pojechaliśmy do Rygi, gdzie na co dzień mieszkam. Któregoś dnia oglądałem telewizję, śledząc co dzieje się w moim kraju, nagle zadałem sobie pytanie: co ja teraz będę robił? Pierwszy raz w życiu, poczułem kompletną pustkę. Poczułem, że coś się skończyło. I znów odezwało się przeznaczenie. Zadzwonił mój agent, potem Michał Winiarski, który był wtedy trenerem Trefla Gdańsk. Los się uśmiechnął do mnie. Okazało się, że w Treflu kontuzji doznał środkowy, Argentyńczyk Pablo Crer, klub w którym już kiedyś byłem miał miejsce dla obcokrajowca, w dodatku na mojej pozycji. Zaraz zadzwonił mój ojciec i powiedział, że musi wyjechać z Kijowa, bo nie wiadomo co będzie, dodatkowo był z nim mój 12-letni brat przyrodni. Do granicy z Kijowa jechali jakieś 3 dni, o tej drodze można by książkę napisać albo film nakręcić. Plan zmienialiśmy spontanicznie wiele razy. Wreszcie spotkaliśmy się na dworcu w Warszawie, skąd zabrałem ich do Gdańska. Trefl Gdańsk z prezesem Dariuszem Gadomskim pomogli nam znaleźć lokum, dziękowałem im wiele razy, ale to nie oddaje tego jak jesteśmy wdzięczni. Słowa nie przekażą tego jak Polska pomaga Ukrainie. Polska jest dziś najlepszym miejscem dla mnie jako Ukraińca, czuję się tu jak w domu. Czy pana rodzina jest bezpieczna, czy nic nikomu się nie stało? - Odpukać, ale wszyscy cieszą się dobrym zdrowiem. Gdy byłem w Treflu najbardziej wzruszający był dla mnie wyjazd na mecz do Lublina, blisko do granicy z Ukrainą - przy okazji meczu spotkałem się z moimi ciotkami i babciami, które tam były. Potem one przedostały się do Chorwacji. Mój ojciec pracował kiedyś we Francji, teraz tam wrócił do małej miejscowości w okolicy Lyonu. Sporo krewnych zostało w Kijowie, inni wyjechali do Lwowa, do Berlina, są rozsiani po całym kontynencie. Czy ma pan kontakt z siatkarzami, z którymi grał w Rosji? - Wiele lat grałem w Rosji, przez ten czas zawarłem wiele znajomości, poprzez siatkówkę i nie tylko. Rozmawiam z nimi sporadycznie przez telefon, czasem raz w miesiącu z Jegorem Kluką, Igorem Kołodińskim, Wiktorem Poletajewem. Rodzina mojej mamy pochodzi z Irkucka na Syberii. Nie mam z nimi kontaktu w ogóle, po tym jak po wybuchu wojny napisałem posta na Facebooku o tym co czuję. We wszystkich najważniejszych mediach napisano, że uciekłem z Rosji i jestem zdrajcą. I co pan na to? - Nie chcę się zbliżać na 100 kilometrów do granicy z Rosją. Nie wiem co tam się dzieje i nie chcę wiedzieć. Nie myślę o Rosji, ten temat jest dla mnie zamknięty. Czasem odzywa się jednak podświadomość. Już tyle czasu minęło, odkąd stamtąd wyjechałem, ale wciąż mam koszmary. Śni mi się, że jestem w Rosji, muszę wyjechać, ale granice są zablokowane i nie mogę. Koszmar! Na szczęście to tylko sen, ale męczy mnie to. Przed pana ponownym debiutem w Treflu Gdańsk prezes Gadomski nie był pewien pana formy sportowej. Tymczasem pan wyszedł od początku i zaczął asem serwisowym. - Trochę prezes przesadzał, gram tyle lat, że zawsze jestem gotowy! Poza tym ten as był chyba najkrótszym którego zaserwowałem w życiu (śmiech). Miałem trochę szczęścia. Dziś wieczorem spotka się pan na boisku z Lukasem Kampą, Mariuszem Wlazłym, Karolem Urbanowiczem - kolegami z którymi grał pan w Treflu w poprzednim sezonie. - Po zakończonym sezonie myślałem, że wrócę na kolejne rozgrywki do Gdańska, że tu zakończę karierę, w końcu tak bardzo mi pomogli. Mam 36 lat w tym roku, nie ma wielkich ambicji, że muszę zdobyć mistrzostwo świata i być najlepszym zawodnikiem na świecie. Coś tam w życiu wygrałem, może nie tyle co zawodnicy z ZAKSY, którzy przechodzą obok nas (śmiech). Cieszę się z tego co mam. Moim priorytetem jest rodzina. W Polsce czujemy się bardzo dobrze, wszyscy bardzo nas wspierają. Po zakończonym sezonie PlusLigi słyszałem, że wyjedzie pan grać zagranicę. - Były oferty, nie mówię, że bardzo wiele - w końcu mam swoje lata. Była propozycja z włoskiej Verony, ale bez konkretów. I znowu los, przeznaczenie. W środku lata wciąż nie wiedziałem, gdzie będę grał, czekałem w domu. Jakie były szanse, że Norbert Huber w finałowym meczu Grupy Azoty ZAKSY i Jastrzębia dozna takiej kontuzji? Wielu zawodników było już związanymi kontraktami więc pole manewru było ograniczone - koniec końców, zadzwonili do mnie. Cieszę się, że mogę być zawodnikiem ZAKSY Kędzierzyn-Koźle. Dziś czuję się lepszym zawodnikiem niż byłem podczas gry w Rosji, mogę tylko dziękować moim kolegom z drużyny. PlusLiga stoi na wyższym poziomie niż liga rosyjska, jest szybsza, lepsza i bardziej fizyczna niż w Rosji. Poziom jest bardziej wyrównany, każdy może wygrać z każdym. To najmocniejsza liga w jakiej grałem, ostatni może wygrać z pierwszym. Bez przesady. - Niedawno graliśmy w Bielsku i proszę mi uwierzyć, łatwo nie było. Rywal postawił nam bardzo ciężkie warunki. Wszyscy chcą wygrywać. Nie można sobie pozwolić na odpoczynek. Co myśli pan o obecności ukraińskiej drużyny Barkom Każany Lwów w PlusLidze? Wielu przewidywało, że będą dostarczycielami punktów, a wygrali kilka meczów. - Paradoks polega na tym, że nigdy nie grałem w klubie ukraińskim, ale oczywiście znam siatkarzy ze Lwowa, gdy spotkaliśmy się przy okazji meczu PlusLigi dużo rozmawialiśmy. Poza tym trenerem drużyny ze Lwowa jest Łotysz Usis Krastiņs, który prowadził mnie, gdy jeszcze byłem zielony w siatkówce. Wiem, że jest im bardzo ciężko, być tak długo daleko poza domem. Oczywiście to dobrze, że w ten ciężki czas Polska daje tak wielkie, największe na świecie wsparcie Ukrainie. Jesteśmy bardzo wdzięczni i nigdy tego nie zapomnimy. Grupa Azoty ZAKSA broni tytułu mistrza Polski i tytułu Ligi Mistrzów. Na razie wasza drużyna plasuje się na czwartym miejscu. - Spokojnie, oceniać będziemy po zakończonym sezonie. Naszym celem jest finał PlusLigi, tak samo w Lidze Mistrzów. Rozmawiał Maciej Słomiński, INTERIA