Maciej Słomiński, INTERIA: W sobotę pana obecna drużyna Trefl Gdańsk zagra z PGE Skrą Bełchatów, w której spędził pan wiele lat. Czy tętno jest trochę szybsze, czy tak doświadczonego zawodnika to już nie rusza? Mariusz Wlazły, siatkarz Trefla Gdańsk: - Po to uprawiamy sport, żeby czuć przyjemność każdego dnia. Ciężko trenujemy, a mecz jest swego rodzaju nagrodą. W bezpośrednim starciu z rywalem możemy sprawdzić czy dobrze trenujemy, w pakiecie dostajemy emocje, których poszukujemy w sporcie. Każdy mecz je wyzwala. Pana rozstanie z Bełchatowem nie należało do najbardziej przyjemnych. Czy dziś jest lekka satysfakcja, że Skra jest za Treflem w tabeli? - Sportowo nikomu nigdy nie życzę źle, jest mi przykro, że Skra podupadła sportowo. Na jej miejsce w tabeli składa się wiele czynników, nie jestem w środku, nie widzę treningów, także nie wiem co można zrobić, żeby było lepiej. Zawiść i zazdrość to są emocje, które nie są zbyt przyjemne. Nie mam satysfakcji i nigdy nie miałem, gdy gdzieś dzieje się coś złego. W Skrze spędziłem mnóstwo czasu, mam do tego miejsca i klubu ogromny sentyment. Bełchatów zmienił się w miejsce, w którym wszystkie wartości które nam przyświecały dziś po prostu zginęły. Dzieją się tam rzeczy bardzo nieprzyjemne, z tego powodu jest mi zwyczajnie żal. Trefl Gdańsk jest w czołówce PlusLigi, a na zdjęciach z wyjazdów do stałego repertuaru weszła "czołówka" którą pan ma na głowie, żeby się uczyć. W autokarze światło zgaszone, tylko najstarszy Wlazły wciąż kuje, a przecież w teorii powinno być na odwrót i to młodzi powinni się uczyć. Gdy jesienią 2021 r. pan zaczynał studia na Wydziale Psychologii Uniwersytetu Gdańskiego, w dziekanacie narzekali na jakiegoś żartownisia, który się podszywał, tymczasem to był prawdziwy Mariusz Wlazły. - Pierwszy rok był dla mnie testowy, jak uda mi się studiować zwłaszcza na tak wymagającym kierunku jak psychologia, będąc zawodowym sportowcem. Udało się, co nie znaczy, że teraz już z górki. Przede mną zimowa sesja egzaminacyjna. Pierwszy rok udało się przejść suchą stopą? - Miałem jedną poprawkę we wrześniu, ale to było nieuniknione. Jest ogrom materiału, ciężko przygotować się idealnie z każdego przedmiotu, a ja jestem perfekcjonistą, więc wymagam od siebie bardzo wiele. Studiuje pan w trybie dziennym? - Tak, weekendy mamy przeważnie zajęte przez mecze, dlatego zaoczne studia w moim przypadku nie wchodzą w grę. Psycholog powinien być kompetentny, nie chcę powiedzieć, że studia zaoczne to praca po łebkach, jednak studia w trybie dziennym pozwalają nabyć kompetencje w najpełniejszy sposób. Efekty pracy psychologa są mniej zauważalne niż lekarza, u pacjenta ortopedy kończyna się zrasta i można zdjąć gips. Psycholog pracuje z materią niewidoczną, trzeba bardzo uważać, żeby nie wyrządzić więcej złego niż dobrego. Obowiązuje tajemnica spowiedzi, co dzieje się w gabinecie psychologa to w nim zostaje, ale czy pan trochę praktykuje w szatni Trefla umiejętności nabyte na studiach psychologicznych? - To byłoby nieetyczne, póki co jestem zawodnikiem tego zespołu, moja rola jest inna niż psychologa. Nie chcę powiedzieć, że dzięki mnie, ale drużyna Trefla Gdańsk współpracuje z kompetentnym psychologiem. To raczej tam chłopcy kierują swoje kroki, gdy chcą się wygadać, tam szukają buforu bezpieczeństwa. Od razu wyjaśnię: psycholog pracujący z drużyną nie prowadzi terapii, chodzi o wydobycie umiejętności, które drzemią w każdym zawodniku, o uwolnienie potencjału. Chodzi o większe skupienie na zadaniu, o szybszą reakcję, wreszcie o bycie lepszym zawodnikiem. Psychologia to nie tylko odpowiedź na eskalację problemu. To również prewencja i zapobieganie, żeby do eskalacji nie doszło. To wpływanie na relacje, by one się nie wymykały spod kontroli. Na pewno studia pomagają mi w zrozumieniu pewnych mechanizmów, które rządzą grupą. Zdobył pan dziewięć tytułów mistrza Polski ze Skrą Bełchatów, mistrzostwo świata z reprezentacją. Czy jest pan sportowcem spełnionym? - Jeszcze nie. W moim życiu wygrałem już wiele, ale cały czas jestem czynnym sportowcem, gdybym był wypalony skończyłbym karierę. Wiem, że wypalenie i spełnienie to co innego, ale gra wciąż sprawia mi przyjemność. Wciąż mi się chce. Sprawia mi frajdę dzielenie się swoim doświadczeniem. Jestem daleki od doradzania komuś, ale przychodzi taki moment, że ktoś zapyta, wówczas mogę dać nową perspektywę młodszym kolegom z drużyny z korzyścią dla wszystkich. Czy mając dzisiejszą wiedzę z zakresu psychologii, któregoś zachowania, którejś emocji czy decyzji w karierze pan żałuje? - Mam za sobą bogatą szkołę życia jako sportowiec. Wszystko były po coś, nawet zdarzenia nieprzyjemne, pozwoliły rozwinąć mnie jako osobę. Nie ma emocji dobrych i złych, jest rozgraniczenie na pozytywne i negatywne. One powodują, że mamy motyw, zaczynamy działać, chcemy coś zrobić, coś zmienić. Dziś wiem o mechanizmach, które emocjami kierują, kiedyś tej wiedzy nie miałem. Jak pan sobie ułożył w głowie, że w bieżącym sezonie PlusLigi początkowo cały mecz przebywał pan w kwadracie dla rezerwowych? Wielu sportowców z topu nie wie, kiedy ze sceny zejść i złości się na decyzje trenera, które skazują ich na ławkę rezerwowych. - Przychodzi taki moment w karierze, że jest bliżej końca niż początku - tak jest ze mną. Numeru PESEL nie oszukam, w pełni rozumiem i akceptuję moją rolę w drużynie. Już swoje się nagrałem, teraz czas na innych, poza tym bycie w drużynie to nie tylko mecz. Odgrywam istotną rolę również w treningu, czego kibice nie widzą. Nie złości się pan na decyzje trenera? - Kompletnie nie. Jestem elementem większej układanki. To, że nie grałem na początku sezonu, nie ma kompletnie znaczenia. Liczy się to, że cel postawiony na początku sezonu jest wciąż realny. Tak jest skonstruowany ten sport, że gra sześciu i libero. Czy ten sezon, dwudziesty w karierze jest pana ostatnim? - Nie wiem. Przygotowuję się do zakończenia kariery, ale nie wiem czy to już ten sezon. To nie jest decyzja, którą się podejmuje w 5 minut. Po karierze chce się pan zająć psychologią? - Tak, po to studiuję (śmiech). To będzie psychologia stricte sportowa? - Na trzecim roku psychologii wybiera się specjalności. Chcę wybrać kliniczną i sportową, myślę że takie połączenie jest najbardziej racjonalne. Chcę się zająć pracą ze sportowcami. Buduję już miejsce, gdzie będę to robił, kompletuję zespół. Na dziś współpracuję z psychologiem, który opiekuję się zawodnikami Trefla. Przejście do życia po sporcie bywa dla wielu bolesne. - Trzeba uważać, żeby po zakończeniu kariery nie spotkać się z pewnego rodzaju symptomami depresji. O tym się głośno nie mówi, ale jeśli przez kilkanaście lat byliśmy w reżimie treningowym, rutynie przez wiele lat i nagle tego nie ma, ta sfera znika to ciężko sobie z tym poradzić, bo życie się kompletnie zmienia. Jeśli ktoś nie ma świadomości mogą pojawić się symptomy depresji, które mogą doprowadzić do choroby i sporego kłopotu. Mam na to dużą uważność, nie ukrywam, że myślę już o końcu kariery i co będzie potem. Myśli pan, że sportowcy na finiszu kariery powinni z psychologiem przygotowywać się do tego co będzie, gdy zgasną światła? - Czy to na początku czy pod koniec kariery, sportowcy powinni korzystać z usług psychologa. Sytuacje z życia codziennego, mają wpływ na karierę sportowca, to się wzajemnie przeplata. Jesteśmy tylko ludźmi, w założeniu trzeba się odciąć od świata zewnętrznego na czas startu. Sport poszedł w bardzo komercyjną stronę. Towarzyszy my stres, który w odpowiedniej dawce może być mobilizujący, ale w nadmiarze stres zamienia się w coś nieprzyjemnego, nadmierna presja nie pomaga. Mamy dwóch tenisistów o tych samych warunkach fizycznych, tych samych umiejętnościach i tak wygra tylko jeden. Czy to znaczy, że ten drugi jest do niczego? No nie. Ale i tak przeczyta, że jest słabszy i dał się złamać. Umiejętności radzenia sobie z tym są do wypracowania, tak samo jak umiejętności sportowe. To jest też wasza rola dziennikarzy, żeby pisać o sporcie z wyczuciem. Pan kiedyś nie lubił rozmów z dziennikarzami, była kilkuletnia cisza medialna. Czym spowodowana? - Po mistrzostwach świata w Japonii w 2006 r. siatkówka zaczęła bardzo szybko rosnąć, wiele rzeczy wymknęło się spod kontroli, pojawiła się na dużą skalę telewizja i wielu dziennikarzy. Na pewno wśród nich było wielu takich z krwi i kości, ale wielu też było nierzetelnych. Przybyło wielu ekspertów, nie każdy z nich miał kompetencje. Przedstawiciele tego zawodu kreują rzeczywistość, wydają oceny. Urosło to zbyt szybko, jedynym lekarstwem w tym momencie było unikać mediów i się wyciszyć. Dziś do menadżerów sportu albo klubów powinno się wymagać, aby nauczyli zawodników pracy z mediami. Potrzebne są szkolenia, aby współpraca z mediami odbywała się z korzyścią dla wszystkich stron. Mówimy o relacjach, a jak zmieniła się pana relacja z Michałem Winiarskim? Byliście kolegami z klubu i reprezentacji, potem to się zmieniło - on został pana trenerem. - Michał stał się moim przełożonym, a ja jego podwładnym, jeśli mówimy w kategoriach hierarchii. Nie mieliśmy problemu z oddzieleniem tego co jest poza salą - w tej sferze nasza relacja nie zmieniła się. Kłopot pojawia się, jeśli nie potrafimy oddzielić tych dwóch sfer, pojawia się presja, wtedy łatwo o jedno słowo za dużo. Jeśli podejście jest czyste i klarowne, nie widzę problemu. Czasem rozumieliśmy się bez słów, wiedzieliśmy czego możemy od siebie wymagać. Prezes Trefla, Dariusz Gadomski powiedział mi kiedyś, że Michał Winiarski zostanie selekcjonerem reprezentacji Polski. Co pan na to? - Myślę, że Michał ma doświadczenie, które go prowadzi drogą i zbliża bardzo dużymi krokami do tego celu. Pracowałem z Michałem dwa lata jako pierwszym trenerem, jestem pod ogromnym wrażeniem tego jak się zmienił, jak szybko się uczy. Jest już dobrym szkoleniowcem, ale ma wszystko, żeby być jeszcze lepszym. Ma chęć do tego, żeby się rozwijać. Już jako zawodnik cały czas brnął do przodu, nie osiadał na laurach i nie odcinał kuponów tylko wciąż pracował, by być lepszym. To samo ma jako trener. Natomiast jak każdy człowiek popełnia błędy. Ważne jest, żeby z nich wyciągnąć konstruktywne wnioski i Michał to robi. To jest marzenie każdego polskiego trenera, by poprowadzić kadrę narodową, z całego serca Michałowi tego życzę. Rozmawiał Maciej Słomiński, INTERIA