Zamiast uklepać ziemię na tym siatkarskim grobie znalazło się Polsce kilka osób, które miały w głowie odważny plan. Plan, jak powoli, nie od razu, przywrócić naszej ukochanej grze blask z połowy lat siedemdziesiątych. Złotych lat, kiedy to polska, męska reprezentacja była mistrzem świata i mistrzem olimpijskim, a drużyna Płomienia Milowice najlepszym klubem w Europie. W tej grupie zapaleńców byli i starzy, i młodzi. Był m.in. raczkujący w środowisku, ledwie po studiach, dzisiejszy prezes Polskiej Ligi Siatkówki - Artur Popko, ale był też, zawsze pozytywnie inspirujący otoczenie legendarny Hubert Wagner. "I jedno, i drugie marzenie się spełniło" Pamiętam te czasy doskonale, bo byłem bardzo blisko tych zjawisk i jak nikt doceniam ogrom pracy wykonanej później przez tych ludzi. Wiem też, jak trudną drogę trzeba było przejść, od juniorskiego złota drużyny Irka Mazura podczas MŚ w Bahrajnie w 1997 roku, żeby dożyć później wielkich radości pierwszych dwudziestu lat XXI wieku, z finałami MŚ w Polsce z 2014 roku na czele. Ile wtedy trzeba było wysiłku, determinacji i cierpliwości, aby uwierzyć, że kiedyś siatkówka może być w polskiej telewizji ważniejsza od piłki nożnej, skoków narciarskich, lekkoatletyki, żużla czy koszykówki. Wtedy wydawało się to niemożliwe. Tak samo jak to, że kiedyś będziemy w Unii Europejskiej, że będzie Strefa Schengen, swoboda podróżowania, osiedlania się i pracy. A jednak udało się. I jedno, i drugie marzenie się spełniło. Dzisiaj młodym Czytelnikom, ale i wielu młodszym dziennikarzom, którzy nie widzieli, co stało się z polską siatkówką po erze Tomka Wójtowicza, Ryśka Boska czy Edwarda Skorka może wydawać się, że tak było zawsze i to co mamy dzisiaj zwyczajnie nam się "należy", ale zapewniam, że tak nie jest. To, czego doczekaliśmy, to efekt gigantycznej, konsekwentnej pracy, całych dekad wielkiej determinacji i żelaznej dyscypliny. Dlatego dziwie się, że ta znakomita i skuteczna robota ostatniego ćwierćwiecza znajduje dzisiaj krytyków wśród niektórych dziennikarzy, i co grosza, wśród ludzi ze środowiska siatkarskiego. Z samej "Jaskini Lwa" słychać pojękiwania, że coś można zrobić lepiej. Oczywiście, zawsze można i nawet trzeba coś poprawić, ale na Boga - zawsze trzeba trzeźwej oceny w jakim miejscu jest polska siatkówka. A zapewniam - dzisiaj jest w miejscu znakomitym. Nie tylko jest bardzo, wręcz - jak nigdy wcześniej poważana na arenie międzynarodowej, ale co zdecydowanie ważniejsze - ma bardzo solidne, krajowe fundamenty. Szczerze zazdroszczą tego inne dyscypliny sportu, bo która z nich nie chciałaby mieć tylu możnych sponsorów i wieloletnich kontraktów z poważnymi telewizjami. Każda chciałaby, ale nie każda to ma. Wystarczy spojrzeć jak to jest z polskim, klubowym futbolem, koszykówką, hokejem na lodzie czy piłką ręczna. Są w zupełnie innym miejscu. I o ile w koszykówce wyraźnie widać zmiany na lepsze, to reszta ma swoje poważne kłopoty z przebiciem się do europejskiej elity. A dlaczego tak jest? Bo za wszystkim stoją konkretni ludzie. Ich morale, talenty i determinacja w dążeniu do wyznaczonego celu. Niedawny wyjazd do Lublany na tak radosny dla nas, finałowy mecz tegorocznej Ligi Mistrzów był okazją do swoistej retrospekcji i przeglądu tych zacnych postaci, spotkanych tym razem w jednym miejscu. Przeciętny kibic nawet nie wyobraża sobie, jak wiele ich jest, i że pracują na rzecz polskiej siatkówki od lat całkowicie anonimowo. Anonimowo, bo to nie są trenerzy, zawodnicy, ani nawet działacze PZPS-u, czy PLS-u. No bo kto słyszał o samorządowcach - Krzysztofie Kowalu z Krakowa, Ewelinie Kajzerek z Katowic czy Andrzeju Trojanowskim z Gdańska? Kto wie kim jest Adam Burak z Orlenu, albo Edyta Szymańska z Plusa oprócz ludzi z branży? Niewielu. A szkoda, bo to są takie same filary polskiej siatkówki jak Artur Popko, Mirek Przedpełski, Jacek Kasprzyk czy Sebastian Świderski. I to także im zawdzięczamy, że polska siatkówka jest dzisiaj rzeczywistą światową potęgą. A że jest, świadczą nie tylko seryjnie zdobywane medale największych imprez międzynarodowych, ale i to, że do gry i trenowania w PLS i LSK garną się największe światowe nazwiska. O prestiżu i zaciętej walce o fotel trenera polskich reprezentacji już nie wspomnę, bo to od co najmniej 2006 roku zupełna oczywistość. Bardzo dobrym sygnałem jest również to, że do gry w PLS aplikują od lat zespoły z krajów ościennych: Recycling Union Berlin i Barkom Kazany Lwów. Ten ostatni, po pięcioletnich staraniach rozpocznie jesienią grę w PLS. Na razie, z powodu wojny na Ukrainie, w gościnnych halach Krakowa. Jego właściciel i prezes w jednej osobie - Oleg Baran to człowiek, który dawno temu pokochał siatkówkę, a kiedy zapytałem go, dlaczego tak długo zabiegał o grę w Polsce, odpowiedział krótko - "Chcesz być lepszy? To musisz grać z najlepszymi!". Czy może być większy komplement dla jakości polskiej ligi, niż taka opinia usłyszana z ust obcokrajowca? Na drugim biegunie informacji świadczących o tym, że polska siatkówka ma się dzisiaj bardzo dobrze jest popyt na naszych trenerów, zawodników i schematy organizacyjno - szkoleniowe za granicą. I nie chodzi nawet o Michała Winiarskiego i jego ekipę, opiekującą się od niedawna męską reprezentacją Niemiec, czy naszych graczy, na których zarzucają sieci najbogatsze kluby Europy i świata. Chodzi o sygnały z pozoru błahe, ale znaczące, jak choćby działalność naszego polonijnego klubu IBB Polonia Londyn, wielokrotnego mistrza Anglii. Oczywiście - jest to obszar dla rozwoju siatkówki bardzo egzotyczny, ale bardzo cieszy fakt, że Polacy kontrolują wszystko, co się tam dzieje. Rozmawiałem o tym długo w Lublanie, z prezesem Polonii Bartkiem Łuszczem i wiem, że jego plany nie ograniczają się tylko do rynku brytyjskiego. Jego klub od lat wzorowo współpracuje ze Skrą Bełchatów, od niedawna gra w Lidze Mistrzów i powoli daje znać działaczom CEV, że ta "ziemia niczyja" niebawem może zacząć przynosić pierwsze plony europejskiej siatkówce. Konkludując więc ten długi, historyczny wywód, dedykuję go wszystkim malkontentom. Tym starym i młodym. I parafrazując klasyka pytam ich: Jeśli jest tak źle, to dlaczego jest tak dobrze?!