Damian Gołąb, Interia: Kiedy Jastrzębski Węgiel przegrywał z ZAKS-ą finał Pucharu Polski, był pan zakażony koronawirusem. Ale po powrocie do gry przekonywał pan, że jeszcze w tym sezonie postaracie się “ugryźć" ZAKS-ę. W środę się udało - jak smakował ten pierwszy kęs? Tomasz Fornal, MVP pierwszego meczu finałowego PlusLigi: Przyjemnie. Bardzo się z tego cieszymy, to super sprawa ograć ZAKS-ę na jej terenie. Ale gdyby teraz powinęła nam się noga, gdybyśmy nie daj Boże przegrali, to zwycięstwo w Kędzierzynie nie będzie miało żadnego znaczenia. Dlatego nie ma co popadać w hurraoptymizm. Bardziej skupmy się na tym, co przed nami. Jesteśmy bliżej złotego medalu, ale cały czas faworytem jest ZAKSA. My nie mamy żadnej presji, my tylko możemy. Przy tym pozostajemy. W niedzielę chcemy jednak zamknąć tę rywalizację i zrobimy wszystko, by tak się stało. Czym ten mecz różnił się od waszych poprzednich spotkań z ZAKS-ą w tym sezonie? Wcześniej za każdym razem przegrywaliście. - Trudno powiedzieć. Na pewno w środę bardzo dobrze zagrywaliśmy, a to element bardzo istotny dla naszej drużyny. A gra ZAKS-y nie układała się tak, jak zawsze, gdy grali koncertowo. Potrafiliśmy odrzucić ich w jakichś sposób od siatki, przez co grało im się dużo trudniej niż normalnie. Ważna była chyba końcówka drugiego seta - gdyby ZAKSA wygrała tę partię, cały mecz mógł wyglądać zupełnie inaczej. - Wydaje mi się, że drugi set był takim zapalnikiem. Gdybyśmy przegrali, ten mecz mógł się różnie potoczyć. Na szczęście przechyliliśmy szalę na naszą korzyść. W trzecim secie nasze zwycięstwo było już pewne, w czwartym też. Życzę sobie i swojej drużynie, by niedzielny mecz trwał tylko trzy sety i wyglądał tak, jak ostatnie partie z Kędzierzyna. Zobacz Sport Interia w nowej odsłonie! Sprawdź! To oznaczałoby tytuł dla Jastrzębskiego Węgla po 17 latach przerwy. Już przed pierwszym meczem Jakub Popiwczak czy Jurij Gladyr podkreślali, że całe środowisko wokół klubu zasługuje na tytuł. W Jastrzębiu czuć parcie na złoto? - Na pewno ten klub ma duże oczekiwania i aspiracje. Nie ma się jednak czemu dziwić. Może nie jestem jakimś mega doświadczonym zawodnikiem, który zwiedził kluby na całym świecie, ale cała organizacja i przygotowanie pod treningi jest tutaj na najwyższym poziomie. Niczego nam nie brakuje, więc środowisko, klub i sponsorzy oczekują od nas wyników. W tym roku celem był finał. Osiągnęliśmy to, ale ambicja sportowca nie pozwala w żadnym stopniu odpuszczać. Nie ma mowy o zmęczeniu czy czymkolwiek innym. Finał to finał. Zrobimy wszystko, by już w niedzielę przypieczętować tytuł i przedłużyć sobie wakacje. Pan był przed tym pierwszym finałem podwójnie zmotywowany? Parę ważnych meczów panu w tym sezonie przeszło koło nosa. - Niestety nie mam wpływu na wirusa i kontuzję kostki, której doznałem. Musiałem to odbębnić w mieszkaniu i swoje przesiedzieć. Był żal, gdy chłopaki grali w finale Pucharu Polski, a ja siedziałem przed telewizorem. To bolało, w jakiś sposób podupadłem psychicznie. Ale cieszę się, że wróciłem na play-offy i prezentuję jakiś fajny poziom, który da się oglądać w telewizji i kibice są zadowoleni. Liczył pan dni spędzone na kwarantannie? Został pan chyba pod tym względem rekordzistą PlusLigi. - Staram się o tym nie myśleć, to już za mną. Mam nadzieję, że w tym sezonie, również kadrowym, już nic mi nie przeszkodzi, i w stu procentach będę mógł oddać się siatkówce. Nie liczyłem tego, ale myślę, że z kontuzją kostki to były spokojnie trzy miesiące przerwy. Całego klubu nie omijały wstrząsy, nie mogliście zagrać w LM, zmienił się kapitan i trener. Szalony sezon. - Na pewno, ale nie tylko dla nas - dla wszystkich drużyn. Niektóre zespoły przechodziły koronawirusa razem, w jednym momencie. W innych, jak u nas, co chwilę ktoś wypadał, i cała drużyna musiała na jakiś czas iść do domu. Taki ten sezon jest, ale każdy mniej lub bardziej się tego spodziewał. Ja myślałem, że będzie łagodniej, może jedna, maksymalnie dwie przerwy, ale nie pięć. Zmiana trenera była ważnym momentem? Co w grze Jastrzębskiego Węgla zmienił Andrea Gardini? - O podsumowania związane z trenerem i zmianami trzeba pytać prezesa. To on decyduje o tym, kto w klubie zostaje, a kogo w nim nie ma. Nasza współpraca z Luke’em Reynoldsem nie wyglądała źle, byliśmy na drugim miejscu w tabeli. Ale tak zdecydował zarząd i nie można mu nic zarzucić. Jesteśmy w finale, walczymy o złoto, wygraliśmy pierwszy mecz. Na pewno trener Gardini jest bardziej doświadczony niż trener Luke. Może tego mu zabrakło? Nie chcę oceniać pracy szkoleniowca, od tego są inne osoby. Mi bardzo dobrze pracuje się z trenerem Gardinim, bardzo go lubię i uważam za naprawdę dobrego szkoleniowca. Jest trochę spokojniejszy niż trener Reynolds? W czasie przerw na żądanie słychać już mniej angielskich słów na literę “f". - Może nie przychodzą mu z automatu, może bardziej włoskie? Na pewno jest wymagającym trenerem. Ale to bardzo dobrze. Jeśli oczekuje od zawodników zaangażowania na każdym treningu i meczu, to tylko dobrze o nim świadczy. Nie jest obojętny, zależy mu na naszej grze. Czuć z jego strony presję, ale taką pozytywną, która nie paraliżuje. Podnosi głos w sytuacjach, w których można się zgodzić, że jest to potrzebne. CZYTAJ TEŻ: Daniel Pliński o sensacji w pierwszym meczu finałowym PlusLigi Stwierdził pan, że Jastrzębski Węgiel wciąż tylko może wygrać finał. Drugi krok w drodze do złota będzie trudniejszy niż pierwszy? - Jestem o tym przekonany. Mecz będzie bardziej wymagający niż ten w Kędzierzynie. Chłopaki z ZAKS-y mieli pewien dołek i ich poziom nie był taki, do jakiego przyzwyczaili. Ale podtrzymuję zdanie, że to oni są faworytem, a nie my. To oni w perspektywie całego sezonu prezentowali w lidze najwyższy poziom i są w finale Ligi Mistrzów. Może z pozycji underdoga będzie się nam łatwiej grało w niedzielę. Ale na pewno możemy spodziewać się bardzo zaciętego spotkania. Paweł Zatorski powiedział po środowej porażce, że kędzierzynianie staną na głowie, żebyście za szybko nie świętowali. Ale rozumiem, że w Jastrzębiu szampany się jeszcze nie chłodzą? - Nie, w żadnym wypadku. Szykujemy się na naprawdę ciężki mecz. To nie jest tak, że wygraliśmy pierwsze spotkanie i jesteśmy zadowoleni, bo nawet gdyby coś się stało, i tak powalczyliśmy z ZAKS-ą. To tak nie wygląda. Musimy zdać sobie sprawę z tego, że nie ma co liczyć, że ktokolwiek odpuści. Jestem w stanie wszystkich zapewnić, że emocje będą ogromne. Klucz do pokonania ZAKS-y w niedzielę leży bardziej w głowach zawodników niż na boisku? - Wydaje mi się, że nie tylko. Musimy wyjść z koncentracją i z agresją, ale duże znaczenie będą miały umiejętności i dyspozycja kluczowych zawodników. Trzeba zaprezentować ten poziom, który większość z nas pokazała w środę. Z klubu słychać, że pan wręcz fruwa nad siatką, efektem była nagroda MVP pierwszego meczu finałowego. Forma przyszła w kluczowym momencie? - Mam taką nadzieję. Wiadomo, że po dłuższych przerwach bywa różnie. Po powrocie z ostatniej kwarantanny powiedziałem sobie, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by wrócić do dyspozycji, którą potrafię prezentować. Taki jest mój plan. Mam nadzieję, że to już stabilna forma. Nie mam prawa czuć się zmęczony. To zrozumiałe, bo spędziłem dużo czasu w mieszkaniu, nie mogąc z niego nawet wychodzić. Czuję więc bardziej głód gry niż zmęczenie sezonem. Po meczach finałowych chwila wakacji i początek sezonu reprezentacyjnego. Mocno nastawia się pan na walkę o igrzyska? Konkurencja wśród przyjmujących jest ogromna. - Rzeczywiście, ale wydaje mi się, że lepiej, gdy jest większa rywalizacja. To podnosi poziom na treningach i we wszystkich meczach. Dam z siebie wszystko w reprezentacji, a kto pojedzie na Ligę Narodów i igrzyska olimpijskie, to już rola trenera. On wybiera, będzie odpowiedzialny za wynik i drużynę. Wszyscy zawodnicy, którzy tam pojadą, muszą udowodnić, że to oni zasługują na miejsce w składzie. Rozmawiał Damian Gołąb