W pierwszym meczu rywalizacji o tytuł mistrzów Polski ZAKSA na własnym parkiecie przegrała z Jastrzębskim Węglem 1-3. Kędzierzynianie, którzy w cuglach wygrali fazę zasadniczą PlusLigi, zwyciężyli w pierwszym secie, ale później nie wytrzymali naporu rywali. Rywalizacja w finale toczy się do dwóch zwycięstw, więc już dziś możemy poznać nowych mistrzów Polski. Damian Gołąb, Interia: Wygrana Jastrzębskiego Węgla w pierwszym meczu finałowym PlusLigi to niespodzianka czy wręcz sensacja? A może się pan tego spodziewał? Marcin Prus, czterokrotny mistrz Polski z Mostostalem Kędzierzyn-Koźle: Podejrzewam, że dla kibiców Jastrzębia nie było to niespodzianką. Zwłaszcza sądząc po tym, jak zespół był konstruowany i jakie miał cele w tym sezonie. Drużyna ma wyrównany skład - każdy zawodnik, który wchodzi na boisko, "robi robotę". Widać to po Jakubie Buckim, który nominalnie wchodzi z ławki, a w praktyce jest zawodnikiem potrafiącym rozbić szeregi ZAKS-y Kędzierzyn-Koźle. Dziwi postawa Kędzierzyna, szczególnie biorąc pod uwagę to, jak wysoko zaszli w rozgrywkach Ligi Mistrzów i jak funkcjonowali przez cały sezon. Widać jednak, że coś w nich pękło. Elementy, które funkcjonowały przez cały sezon, przestały się sprawdzać. Nie wchodziły kiwki, nie wchodziły piłki przebijane palcami. Nagle okazało się, że jastrzębianie wzmocnili zagrywkę na tyle, że ZAKSA nie potrafiła sobie z nią poradzić. Jednocześnie mocno osłabiła swoją. Okazuje się, że na dobrze grających jastrzębian, mówiąc kolokwialnie, “nie było bata". Natomiast zupełnie inaczej wyglądała przecież gra w pierwszym secie. Można było odnieść wrażenie, że to będzie dla drużyny z Kędzierzyna spacerek i przyjemnie rozjadą rywali. Zobacz Sport Interia w nowej odsłonie! Sprawdź! Podejrzewam, że większość kibiców i ekspertów spodziewała się właśnie takiego przebiegu meczu, a nie wygranej jastrzębian. - Okazuje się jednak, że siatkówka wcale nie jest oczywistą grą. Biorąc pod uwagę, jak wymagający był to sezon dla ekipy z Kędzierzyna, postawili sobie bardzo trudne zadanie. Spotkanie nie poszło jednak po myśli trenera Grbicia, po części na zespół wpłynął też brak Pawła Zatorskiego. Oczywiście wcześniej drużyna wygrywała mecze bez tego zawodnika, zwyciężyła w pierwszym secie. Wiadomo jednak, że wracając po kontuzji, nie będzie się prezentować 100 procent dyspozycji. Szczególnie, gdy posłuszeństwa odmawia kręgosłup. Nawet zawodnicy postawieni na nogi w błyskawicznym tempie będą mieć blokady psychiczne, a organizm nie zawsze dostosuje się do tego, czego chcą. Wielokrotnie byłem kontuzjowany i choć serce bardzo chciało, głowa podpowiadała, by pewnych rzeczy nie robić, bo można jeszcze bardziej się uszkodzić. To było też widać w przypadku Zatorskiego. Ale bardzo dobrze go rozumiem: najważniejsze, by doprowadzić zdrowie do pełnej dyspozycji na finał Ligi Mistrzów. Nie miał pan wrażenia, że cały zespół z Kędzierzyna-Koźla przeżywał problem fizyczny? Wyglądało to trochę tak, jak gdyby w pewnym momencie ktoś zupełnie wyłączył im wtyczkę. Może zabrakło energii po całym sezonie granym jedną szóstką? - Nie kupuję tej teorii. Gdyby ZAKSA wygrała dwa pierwsze sety, nikt nawet by o tym nie wspomniał. Problemów szukałbym w głowie. Nie zazębiła się gra, która wychodziła do tej pory. Podejrzewam też, że sędziowie meczu finałowego i rywalizacji o trzecie miejsce podchodzą bardziej rygorystycznie do zagrań, które oglądaliśmy przez prawie cały rok. CZYTAJ TEŻ: Tomasz Fornal o dołku ZAKS-y przed drugim meczem finałowym PlusLigiChodzi o kiwki i przebijanie palcami, o których wcześniej pan wspominał? - Tak. I choćby w meczu o trzecie miejsce było widać, że z sędziami dyskutowali zawodnicy, którzy nie są kapitanami drużyn. I bardzo mało za to obrywali. Sam byłem zawodnikiem i często miałem pretensje do sędziów, ale tutaj poluzowanie wobec siatkarzy jest zbyt duże. Można uderzyć w słupek sędziego, a reakcją jest pogrożenie palcem. Nie mówię tu tylko o jednej sytuacji. Jeśli nagina się przepisy do granic możliwości, dochodzi się do miejsca, w którym bardzo trudno je interpretować. Zawodnicy będą to wykorzystywać. Bardzo się dziwię, że siatkówka przeszła w taką formę. W tym przypadku nie można wyznaczyć jasnej granicy nieprawidłowego zagrania. Kiedyś można było się przepychać na siatce, ale dotknięcie było na 5, może 10 centymetrach. I to już było na granicy błędu. A teraz chłopcy grają jak piłkarze ręczni z dobrych czasów - z dalekiego barku, jak najwięcej siatki i jak najwięcej walki. Nie wiem, czy to dobra droga. Dopóki jest moment na to, by o tym rozmawiać, zwróćmy na to uwagę. To może mieć duży wpływ na rozwój całej siatkówki. Kiedyś przebijanie palcami było po prostu słabe, teraz jest fajnie oceniane jako niecodzienne zagranie. Jastrzębianie udźwigną presję? Co prawda wszyscy siatkarze Jastrzębskiego Węgla podkreślają, że to ZAKSA pozostaje faworytem, a oni nic nie muszą, ale to chyba jednak tylko wymówki. W końcu kibice w Jastrzębiu czekają na upragnione złoto już 17 lat. - To jedna z najprostszych form psychologicznego uspokojenia własnego umysłu: gdy ściąga się z siebie ciężar i zrzuca na kogoś innego. To fajne, proste i wygodne. Ale i tak coś siedzi z tyłu głowy, i to dość mocno. Zawodnicy mają przecież szansę zdobyć mistrzostwo i pokonać finalistę LM, grają u siebie. Zaczyna się robić presja. Trzeba jednak pamiętać, że ZAKS-ie mógł się przydarzyć w środę po prostu wypadek przy pracy. Od drugiego seta w tej drużynie bardzo wiele elementów w ogóle nie istniało. Kędzierzynianie zdają sobie sprawę, że z taką formą nie mają prawa wygrać. Brakowało pomysłu, w jaki sposób zagrać. Postawa jastrzębian była kompletnym przeciwieństwem - na ich stronę przeniosły się wszystkie atuty ZAKS-y. Odpowiednio rotując składem potrafili wykorzystać słabości rywali. Tegoroczny finał to także pojedynek dwóch uznanych trenerów. Nikola Grbić był chwalony przez cały sezon, utrzymywał drużynę w najwyższej formie. Ale może teraz Andrea Gardini mógł czymś Serba przechytrzyć? - Jedyna taka możliwość to doświadczenie z prowadzenia ZAKS-y, ewentualnie rzeczy stricte trenerskie związane z chłopakami z Kędzierzyna, z którymi Gardini wcześniej pracował. To wbrew pozorom ważna sprawa. Na pewno Włoch ma coś do udowodnienia i zrobił pierwszy krok w tym kierunku. Ale Grbić swoje w życiu rozegrał i ma świadomość, że jego zespół też ma prawo się potknąć. Trochę przykre, że to wypadło w takim momencie. Podejrzewam jednak, że po części cieszy się, że udało się dojść tak daleko bez większych problemów. Niezwykle trudno jest funkcjonować bez ławki. Gdy w ZAKS-ie schodzi dwóch podstawowych zawodników, drużyna traci 30 procent potencjału. W Jastrzębiu 10, może 15 procent. W Kędzierzynie zmiany są mocno odczuwalne, ale dzieje się tak też przez to, że rezerwowi nie mieli zbyt dużo okazji do gry. Gdy zawodnik jest wyrwany z kwadratu po dość długiej przerwie, boisko jest dla niego trochę obce. Odporność psychiczna w towarzystwie presji, kamer i fleszów jest inna niż na treningu. Ale wynik rywalizacji cały czas jest sprawą otwartą. Nie z takich opresji Kędzierzyn wychodził. By nie być stronniczym, powiem, że czekają nas naprawdę fajne wydarzenia - w Jastrzębiu i być może w Kędzierzynie. Na ten moment minimalna przewaga jest chyba po stronie Jastrzębia i szanse na tytuł układają się 51:49 dla nich. Jastrzębianie, mimo ciśnienia, mają większy komfort psychiczny. Widowisko może być bardzo ciekawe. Atut własnej hali może dać dodatkowe pół procenta szans, wygrana w pierwszym meczu kolejne pół. Grbić i cała jego ekipa ma dużo do rozpracowania. Jakiego meczu spodziewa się pan w Jastrzębiu? Już w niedzielę poznamy nowych mistrzów Polski? - Zawsze kochałem siatkówkę, więc im dłużej się gra, tym lepiej. Inaczej było tylko wtedy, gdy sam grałem. Wówczas wszystkie problemy niezwykle mnie irytowały. Przyzwyczaiłem się już jednak do bycia kibicem. Wywalczenie przez ZAKS-ę tytułu po tak trudnym początku będzie smakowało zdecydowanie lepiej. Ale mam świadomość, że jastrzębianie wiedzą, po co wychodzą na parkiet. Będą mogli zapisać się w historii jastrzębskiej siatkówki. Ostrzę sobie pazurki, biorę popcorn i będę śledził mecz z zapartym tchem. Rozmawiał Damian Gołąb