Polska Agencja Prasowa: Przez ostatnie 15 lat siatkarki Muszynianki były wiodącą siłą ekstraklasy, zdobywając m.in. cztery tytuły mistrza Polski. Rok temu podjął pan bardzo trudną decyzję, sprzedając drużynę i "przeprowadzając" ją do Radomia. Nie brakuje panu siatkówki w Muszynie? Bogdan Serwiński: Nie patrzę na tę sytuację w kategoriach żalu czy tęsknoty. Na pewno siatkówka w Muszynie była ewenementem nie tylko na skalę krajową, ale także światową. Drużyna z miejscowości liczącej pięć tysięcy mieszkańców nie dość że przez jakiś czas występowała w ekstraklasie, ale przez 15 lat zdobyła osiem trofeów, w tym cztery tytuły mistrza kraju i europejski puchar. Uważam, że Muszyna była swego rodzaju drogowskazem, że "można", że potencjał ludzki nie ogranicza możliwości i że sport nie jest zakazany dla ludzi z małych miejscowości. Patrząc na pana klub, to chyba jednak ta formuła dużego sportu w małym mieście się wyczerpała? - Nie ma co dyskutować ze zdaniem sponsorów, że my jako zespół siatkarek z tak małego miasta jesteśmy produktem, który nie przynosi im większego pożytku biznesowego. A każdy, kto prowadzi firmę, patrzy na kwestię biznesową bardzo poważnie. A może trzeba było spróbować przetrwać trudniejszy okres i wystartować przy jakimś minimalnym budżecie, po cichu licząc na lepsze jutro? - Dywagowaliśmy nawet na ten temat, czy może nie przeczekać i nie zbudować zespołu o skromnym budżecie i niskich walorach sportowych. Decyzja sprzed roku była jednak przemyślana i racjonalna. Zawsze staraliśmy się tak pracować, żeby uniknąć kłopotów, o których coraz głośniej w siatkówce - mam na myśli długi czy nawet komorników pojawiających się w klubach. A robienie czegoś na kredyt to narażanie wiele osób na niepotrzebny stres. Dzisiejszy sport jest mocno powiązany z finansami. Tamten czas nie pokazywał żadnych perspektyw na pozyskanie nowych sponsorów, a tych "starych" nasz produkt przestawał już interesować. Może przyszło znużenie tą dyscypliną sportu, brakowało nowych bodźców. Nasz zespół pod względem sportowym przez ostatnie dwa sezony też przeżywał regres. Mieszkańcy Muszyny nie mają żalu, że zabrał im pan rozrywkę sportową na wysokim poziomie? - Żal mają olbrzymi, ale nie kierują tego w moją stronę. Przez te lata bardzo dużo mieszkańców Muszyny interesowało się siatkówką, a wręcz nią żyło. Dysponowaliśmy halą na około tysiąc miejsc, ale nawet przy tych słabszych sezonach na trybunach było średnio 800 osób. A w latach mistrzowskich, to przed meczami play off rano pod halą do kasy ustawiały się kolejki. Co pan najmilej wspomina z tych poprzednich 15 lat? - Bez wątpienia wygraną w Pucharze CEV, to jest wyczyny na swój sposób historyczny. Żaden z polskich kobiecych zespołów nie zdobył europejskiego pucharu. A przyszło nam wówczas grać przeciwko drużynom i trenerom z najwyższej półki europejskiej. Ta wielka siatkówka ma jeszcze szansę wrócić do Muszyny? - Obecnie siatkówka funkcjonuje w szkolnym klubie. Żeby zbudować coś solidniejszego potrzeba heroicznej pracy od podstaw. A tę trzeba zacząć od przedszkola i ta praca musi być systemowa. Żeby coś się mogło odtworzyć, to sam klub nie wystarcz. Potrzeba woli miasta, dyrektorów szkół. Póki co, siatkówka jest w Muszynie na poziomie czysto amatorskim, rekreacyjnym. Przez większość lat gry w ekstraklasie pan bardzo często występował w podwójnej roli - prezesa i trenera. To musiało też kosztować sporo zdrowia... - Dziś na szczęście jestem już szczęśliwym emerytem. Sport w moim przypadku był wielkim obciążeniem. Zawód trenera jest niezwykle trudny, a dochodziły jeszcze kwestie organizacyjne. Dla mnie była to praca niesamowicie wyczerpująca, od rana do wieczora. Dzięki rodzinie mogłem funkcjonować w ten sposób, ale to było naprawdę wielkie wyzwanie. Obowiązków było mnóstwo, nawet w dobie elektroniki i internetu nie można pewnych rzeczy zrobić szybciej. Śledzi pan rozgrywki Ligi Siatkówki Kobiet? Łódzki finał jest dużym zaskoczeniem dla pana? - Nie odciąłem się od siatkówki, nadal utrzymuję kontakty z trenerami, zawodniczkami. Co do ligi, to oczywiście ją oglądam, choć już tylko w telewizji. Do półfinałów wszystko przebiegało tak, jak można było oczekiwać na początku sezonu. Natomiast skład finału jest sporym zaskoczeniem, a szczególnie brak Developresu Rzeszów. Oglądałem mecze półfinałowe i byłem trochę zdegustowany. Potencjał rzeszowskiego zespołu przy ŁKS jest olbrzymi, a jakość była mierna. Okazało się, że wola walki, ambicja, zespołowość mają przewagę nad indywidualnościami. Z drugiej strony, gdyby takie rzeczy nie zdarzały się w sporcie, nie byłby on atrakcyjny. Brak Chemika Police w finale nie jest już dla pana niespodzianką? - W Policach pojawiły się pewne problemy organizacyjne, mam tu na myśli odejście Magdaleny Stysiak. Chemik stracił bardzo duży atut, a w siatkówce pozycja atakującej jest newralgiczna. A Budowlani Łódź, po perypetiach związanych z kontuzjami, w końcówce sezonu wyglądali bardzo dobrze. Trener Błażej Krzyształowicz zrobił fantastyczną robotę, co mnie szczególnie cieszy, ponieważ zawsze uważałem, że polscy szkoleniowcy nie są gorsi od zagranicznych, a w tym przypadku od włoskich. Na kogo pan stawia w finale? - Faworytem są Budowlani, potencjał drużyny jest jednak większy. Nie ukrywam, że też im kibicuję, bowiem mocno sympatyzuje z trenerem Krzyształowiczem. Wiele lat temu pracował w Muszynie, pełniąc funkcję statystyka, i miło wspominam ten okres. Dlatego trzymam za niego kciuki. Rozmawiał: Marcin Pawlicki