Maciej Słomiński, Interia: Proszę opowiedzieć o swoim okresie świąteczno-noworocznego lenistwa. Wojciech Piotrowicz, rugbista Ogniwa Sopot i reprezentacji Polski: - Na święta byłem w rodzinnym Lublinie, wziąłem ze sobą naszego Nowozelandczyka Dwayne’a Burrowsa, z tego co mówił bardzo mu się u nas podobało. 1 stycznia wziął pan udział w noworocznym meczu rugby na stadionie Ogniwa. To co prawda była zabawa, ale widziałem że pan podszedł na serio i był w dobrej formie. - Po meczu ze Szwajcarią w Warszawie, który był w połowie listopada, miałem tydzień wolnego, potem ruszyłem do roboty. W grudniu mocno popracowałem. Dużo treningu tlenowego i siłowni. To treningi indywidualne, a drużynowo? Rugby. Wojciech Piotrowicz: jestem wyrobnikiem - W Ogniwie rozpoczęliśmy zajęcia w poniedziałek 3 stycznia, potem w środę maty, trening judo, w piątek zaśnieżone boisko. Od kolejnego tygodnia to samo, tylko że boisko dwa razy: w czwartek i piątek. Poza tym treningi indywidualne, większość z nas pracuje, dlatego potrzebna jest praca samodzielna. Paradoksalnie czasu nie jest dużo. Już po koniec lutego gramy zaległy mecz z Łodzią. Cel na ten sezon jest prosty: obrona tytułu mistrzowskiego. Tytuł jest łatwiej zdobyć niż obronić, ale już raz to zrobiliśmy, wiemy jak tego dokonać. Chcemy być najlepsi po raz trzeci z rzędu. Słyszę, że nie zasypywał pan gruszek w popiele i nie leżał brzuchem do góry, a mówi się, że regeneracja jest tak samo ważna jak trening. Nie dała panu do myślenia kontuzja Piotra Zeszutka, który nie mógł usiedzieć na czterech literach i zerwał ścięgno Achillesa grając w koszykówkę? - Piotrek miał ogromnego pecha, taki wypadek musiał się zdarzyć każdemu. Ja staram się robić wszystko z głową. Szkoda marnować formę, którą złapaliśmy jesienią. Teraz chodzi o to, by grać jeszcze lepiej. Mocna deklaracja, bo mówi się, że rok 2021 był najlepszy w pana dotychczasowej karierze. Bardzo dobre występy w kadrze w meczach z Niemcami i Szwajcarią, dużo punktów w finale mistrzostw Polski. - Nie myślałem o tym w ten sposób, ale na szybko analizując, wydaje mi się, że tak właśnie było. To czym mówisz plus zero kontuzji, sprawia, że na pewno 2021 r. był dla mnie udany. Jestem wyrobnikiem. Lubię ciężko pracować i lubię, gdy ciężka praca przynosi efekt. Kolejny rok musi być lepszy indywidualnie i drużynowo - kto się nie rozwija, ten się cofa. Cały czas trzeba sobie podnosić poprzeczkę. Żałuję, że nie wyszedłem w składzie na mecz z Ukrainą we Lwowie, ale to dało mi motywację do cięższej pracy. Ma pan diagnozę, dlaczego w tym meczu zagrał dopiero w końcówce? Mała łyżka dziegciu w beczce miodu, którą był dla pana ubiegły rok. - Decyzja trenera, ja z nią nie dyskutuję. Selekcjoner wystawił Jędrka Nowickiego, być może lepiej popracował na zgrupowaniu. Szkoda, że Jędrek nie przyjechał na zgrupowanie w listopadzie, byłaby okazja po koleżeńsku i zdrowo porywalizować. Mówił pan o celach z Ogniwem, a reprezentacja? - Wygrać przynajmniej jeden z meczów, które zostały nam do rozegrania w Rugby Europe Trophy. Poza tym pokazanie dobrej gry. Nie wiadomo jakim składem wyjdą Belgowie (mecz w marcu w Brukseli), ale raczej pewne jest, że będą lepsi od nas technicznie. Z drugiej strony to jest sport, wszystko jest możliwe. Niemcy też być może byli lepsi indywidualnie, ale drużynowo to my byliśmy górą. Lubimy być "underdogiem". Nie mamy na sobie presji, że musimy akurat ten mecz wygrać. Pomogła wam decyzje Rugby Europe o poszerzeniu dywizji Championship. - Nie da się ukryć. Nie wiem czym kierowały się władze federacji, ale na pewno korzystne jest, by wciągnąć więcej drużyn na wyższy poziom i popularyzować rugby w większej liczbie krajów. Mówiliśmy na wstępie o Piotrze Zeszutku. Jego kontuzję bardziej odczuje Ogniwo czy reprezentacja? - Dla obu drużyn to ogromna strata. Piotrek w drugiej połowie roku osiągnął życiową formę, sam o tym mówił i ja się z tym zgadzam. Wrócił stary, dobry Piotrek, który na boisku demolował i ciągnął grę. Trzymam mocno kciuki za niego, wiem że wróci silniejszy, bo taki ma charakter. Wiem, że chce jeszcze pograć, na razie musimy sobie radzić bez niego. Miał pan okazję zagrać w najnowszej produkcji Netflixa pt. "Jak pokochałam gangstera". Duże przeżycie? - No tak, debiut aktorski (śmiech). Super doświadczenie zobaczyć proces powstawania filmu z bliska. Zostaliśmy ciepło przyjęci przez ekipę, w dodatku byliśmy traktowani jak pełnoprawni aktorzy, nie statyści. W przerwach przynoszono nam płaszcze, byśmy nie zmarzli, dostaliśmy posiłek. Poznaliśmy Antka Królikowskiego, Marcina Wrzoska, reżysera Maćka Kawulskiego - bardzo sympatyczni i otwarci ludzie. Spędziliśmy koło pięciu godzin na stadionie Lechii, by być kilka sekund na ekranie i nagrać jedną scenę. Krótki epizod, ale fajna przygoda. Kto z zawodników Ogniwa wziął udział w filmie oprócz pana? - Kacper Drewczyński, Mariusz, Marcin i Wiktor Wilczukowie, Mateusz Plichta, Filip Porębski. Mieliśmy nawet okazję zaproponować twórcom filmu, jaką akcję rozegrać na ekranie. Nic dziwnego, nie każdy zna się na rugby, nasza w tym głowa, by jak najbardziej wyszło z niszy. Film pan oglądał? - Jak najbardziej, od razu gdy stał się dostępny. Fajnie, że scena dotycząca rugby pojawiła się na samym początku. Potem pan wyłączył? - Nie. Film do obejrzenia, zwłaszcza dla ludzi z Trójmiasta, swoich odbiorców znajdzie. Jeśli mam być szczery, bardziej podobała mi się pierwsza część pt. "Jak zostałem gangsterem". Rozmawiał Maciej Słomiński