Maciej Słomiński, Interia: Urodził się pan w Kijowie, od kilku gra w rugby w Polsce. Proszę w skrócie opowiedzieć o swojej drodze z ukraińskiej stolicy do Arki Gdynia, dla której gra pan dzisiaj. Anton Szaszero, rugbista Arka Gdynia: - Od ósmego roku życia grałem w rugby w rodzinnym Kijowie. Występowałem w kadrze młodzieżowej Ukrainy, w kadrze "siódemek". Byłem zdeterminowany, by zawodowo grać w rugby, w Ukrainie było to możliwe tylko w Charkowie, tam nie chciałem jechać, więc wybrałem się na zachód - do Polski. Arka nie jest pana pierwszym polskim klubem. - Gdy miałem 18 lat trafiłem do Polski, najpierw grałem kilka miesięcy w Lechii Gdańsk, potem dwa lata w Pogoni Siedlce. Stamtąd przeniosłem się Gdyni, wiedziałem że są tu tradycje rugby, chciałem by Arka wróciła na poziom, na którym była kiedyś. Jak wygląda wojna w pana rodzinnym Kijowie? - Cała rodzina jest w domu, co chwilę biegają do piwnicy, gdy są alarmy bombowe. Wszyscy, których znam przygotowują koktajle Mołotowa, pomagają jak mogą. Moi koledzy zapisali się do obrony miasta, na razie tylko część dostała broń automatyczną, zapotrzebowanie jest tak duże, że nie wszyscy się załapali. Z kolei ci co dostali automaty nie mają hełmów czy kamizelek kuloodpornych. Na to zbieram pieniądze. Z tego co widziałem jest spory odzew, dużo osób wpłaca. - Nie jest łatwo dostać kamizelki czy hełmy, dzwoniłem do wielu dużych sklepów, nawet na policję, to nie są łatwe sprawy. Bardzo pomaga mi legenda Arki Gdynia, Zbyszek Rybak, za co mu dziękuję. Jeśli nie uda mi się dostać sprzętu militarnego, za zebrane pieniądze kupię latarki i tego typu najpotrzebniejsze rzeczy. Mieszka pan od lat w Polsce, ale ma pan kontakt z rodziną w Ukrainie. Czy spodziewał się pan rosyjskiej inwazji na stolicę i wojny? - Gdy byłem młody sam o to głośno pytałem: po co armia, po co wojsko? Przecież nikt nikogo nie zaatakuje w XXI wieku. Przecież lepiej rozwijać infrastrukturę itd. Okazało się, że się myliłem. Do samego początku inwazji nie wierzyłem, że Rosja zaatakuje. Starał się pan sprowadzić swoich bliskich z Kijowa do Polski? - Pytałem, ale nikt nie chce wyjeżdżać i zostawiać swojej ziemi. Na mojej ulicy w każdym budynku wszyscy mają przygotowane koktajle Mołotowa. Kto tam wjedzie zostanie od razu spalony, a jeśli cudem mu się uda przeżyć, z każdego okna będą strzelać do okupantów. Rosjanie nie mają szans wygrać. Poniosą klęskę. Wielu z nich wróci do domu w trumnach. Kiedy się ta wojna skończy pana zdaniem? - Skończy się, gdy ludzie w Rosji przejrzą na oczy, gdy przestaną wierzyć w propagandę, wówczas wyjdą na ulice i zrobią rewolucje, żeby odsunąć Putina od władzy. Ma pan jakichś znajomych w Rosji? - Nie mam już żadnych. Moja dziewczyna ma ciotkę i rodzinę w Rosji. Rozmawiała z nimi przez telefon i usłyszała: "dlaczego wasza armia strzela do Rosjan, przecież oni przyszli was wyzwolić". Biedni ludzie z wypranymi mózgami. Jak pan ocenia postawę Polaków w trakcie wojny? - Jestem wdzięczny całemu polskiemu narodowi za jego postawę. Wszyscy, jak jeden mąż pomagają. Koledzy z innych klubów dzwonią, pytają czy mogą pomóc, każdy z nich mówi: "Sława Ukrainie". Wasz naród wie jak żaden inny, co znaczy napaść obcego imperium. Mamy trudną wspólną historię, ale dziś już nikt nie rozdrapuje ran, każdy stara się pomóc. - Gdy byłem młody słyszałem, że mamy dwa bratnie narody: Rosjan i Białorusinów. W trudnej chwili okazało się, że to Polacy są bratnim narodem, o tych dwóch innych szkoda gadać. Rozmawiał Maciej Słomiński