Maciej Słomiński, Interia: Jeszcze kilka minut przed końcem finału Ekstraligi rugby, Ogniwo Sopot prowadziło 16:10 z Orkanem Sochaczew. Ostatecznie jednak przegraliście 16:17 i straciliście tytuł na rzecz Orkana. Co się stało w końcówce meczu? Piotr Zeszutek, kapitan Ogniwa Sopot: - Zabrakło nam chłodnej głowy i konsekwencji. Popełniliśmy też kilka błędów. Dwa nasze karne nie zostały wykopane w aut, straciliśmy piłkę po zagrywce autowej, ja też straciłem piłkę po wyjściu z młyna. Dość dziwnie brzmi, gdy kapitan drużyny, która ostatnio dwa razy zdobyła tytuł mistrzów Polski mówi, że nie zachowaliście chłodnej głowy. - To jest sport, to są emocje, nie wszystko da się przewidzieć. Gdyby nie było błędów, nikt nigdy nie zdobyłby punktów. Ja jestem dumny z naszej drużyny, że byliśmy o krok od mistrzostwa Polski, a przecież na wiosnę kontuzje nas nie oszczędzały. Mieliśmy problemy kadrowe i łącznie z 15 urazów - w finale nie mogli zagrać Wiaan Griebenow, Sasza Czasowski, Adam Piotrowski, Wojtek Brzezicki, Radek Bysewski. Nie to, że szukam alibi, bo przecież zagrali Michał Haznar i Craig Bachurzewski i dali nam sporo jakości. Poza zdrowotnymi było sporo kłód proceduralnych, ale o tym nie chcę mówić, wszyscy w środowisku wiedzą do kogo piję. Czy to, że straciliście tytuł na własnym boisku to sensacja? Czy tak byś tego nie nazwał? - To chyba za duże słowo. Patrząc na ostatnie lata, byliśmy chyba lekkim faworytem finału, jednak nie ma co ujmować Orkanowi, mają świetnych zawodników na pozycjach 9 i 10, dużo głodnej sukcesu młodzieży. Mieli świetną rundę wiosenną, w której mocno deptali nam po piętach. Okazali się lepsi w meczu wyrównanych drużyn, gratuluję zawodnikom Orkana. Ten finał miał jeden punkt styczny z poprzednim - rok temu w meczu z Master Pharm Rugby Łódź zacząłeś grę w bandażu na głowie niczym egipska mumia, teraz kończyłeś spotkanie z Orkanem z opatrunkiem pod okiem. Co się stało? - Nic takiego, w ogniu walki nabawiłem się rany pod powieką. W szpitalu na gdańskiej Zaspie założyli mi 10 szwów i jedziemy dalej. Bardzo dziękuję za sprawną opiekę, o 23 byłem już w domu. Grając w rugby trzeba być gotowym na urazy. Ten bandaż rok temu to pamiątka po derbach z Lechią, po których miałem złamany w kilku miejscach oczodół. Jaka była twoja droga do finału? Szczerze mówiąc, gdy usłyszałem że masz zagrać byłem w szoku. Od zerwania ścięgna Achillesa minęło ledwie 7 miesięcy. Dla porównania włoski piłkarz Lorenzo Spinazzola pauzował 9 miesięcy po podobnym urazie, a nic ujmując twojej, on był na pewno objęty super specjalistyczną opieką. - Po urazie, którego ja doznałem pauzuje się od 6 do 12 miesięcy, czyli zmieściłem się w widełkach. Nie ma reguły, wiele zależy od organizmu kontuzjowanego zawodnika. Dla przykładu bramkarz ukraińskiego klubu piłki ręcznej Motor Zaporoże wrócił po zerwaniu Achillesa po 4 miesiącach i zagrał sezon życia. Ja chciałem wrócić już wcześniej, na ligowy mecz z Arką Gdynia, ale "odezwało się" kolano, które przeciążyłem rehabilitując się. W środę dostałem zielone światło na występ w finale. Nie byłem w stuprocentowej formie, stąd mój tylko 20-minutowy występ. Mój Achilles , dzięki odbudowie teraz jest trzy razy większy niż normalnie, wciąż jednak muszę wzmacniać łydkę. Co czułeś widząc jak złote medale ligowe są wręczane Orkanowi, a Ogniwu tylko srebrne? - Nie było we mnie radości, przegraliśmy finał, a nie wygraliśmy drugie miejsce. Nie wiem jakby zachowali się w naszej sytuacji rywale, raczej też by się nie cieszyli. Najważniejsze dla drużyny to być w takich chwilach razem. Jaki jest plan na kolejny sezon? - Celem naszej drużyny musi być odzyskanie tytułu i powrót na mistrzowski tron. Wiem, że toczą się rozmowy z zawodnikami, którzy mieliby nas wzmocnić, coraz większą rolę spełnia nasza młodzież, myślę że powinno być dobrze. Jak ocenisz grę Władysława Grabowskiego, który zastąpił cię na pozycji nr 8 w Ogniwie Sopot? - Władek grał bardzo dobrze, wykonał postawione przed nim zadanie. Na pewno ma więcej argumentów ode mnie w formacji autowej. Na koniec chciałem zapytać o wątki rodzinne. Po meczu kamera fotografa uchwyciła cię z babcią, Alfredą Zeszutek, ostatnią żyjącą siatkarką Gedanii, drużyny która w latach 50. XX wieku trzykrotnie zdobywała mistrzostwo Polski. Mając takie geny, nie mogłeś nie zostać sportowcem. - Mój tata otarł się o rugby i on nas zaraził sportem. Za to mama to umysł ścisły, największy nacisk kładła zawsze na naukę. Słyszałem, że twój brat Marcin dał ci kiedyś żółtą kartkę w meczu i potem mieliście ciche dni. - To trochę jak w Radiu Erewań. Nie mnie, a mojemu bratu Robertowi i nie żółtą, a czerwoną. Ta anegdota funkcjonuje w naszej rodzinie od lat. Jesteśmy na końcu alfabetu, ale dzięki Robertowi na szczycie klasyfikacji czerwonych kartek. Rozmawiał Maciej Słomiński, Interia