Reprezentacja Polski w rugby w poprzednim sezonie awansowała na poziom Championship, gdzie zmierzy się m.in. z rywalami którzy grają nawet w Pucharze Świata - Gruzją i Rumunią. Ta promocja sportowa nie byłaby możliwa bez zaciągu graczy o polskich korzeniach, którzy w kolejnym już pokoleniu żyjących poza granicami kraju. Nie ma to jednak nic wspólnego z "farbowanymi lisami", obecnymi w kadrze piłkarskiej za selekcjonerskiej Franciszka Smudy: - Komuś się może wydawać, że gramy dla Polski dla pieniędzy, żeby pobyć w fajnym hotelu, zwiedzić ciekawe miejsca, albo porzucać sobie piłkę i się pośmiać. Tymczasem dla mnie, dla nas, bo znam też nastawienie reszty zawodników pochodzących z Wielkiej Brytanii, to coś więcej. Znacznie więcej. Mam nadzieję, że na boisku widać nasze zaangażowanie, że nam zależy, chociaż to tylko sport, nie zawsze wygrywasz. Każdy z zawodników z brytyjskim rodowodem, ma inną historię, z drugiej strony są one zbliżone. Wojna, ucieczka z Polski, tęsknota za nią i niemożność powrotu - mówił nam Edward Krawiecki, który właśnie dołączył do drużyny wicemistrza kraju, Ogniwa Sopot. Ed już kiedyś grał dla drużyny z kurortu, gdy w Wielkiej Brytanii rozgrywki zostały zawieszone z powodu pandemii COVID-19. Teraz wraca na stałe opuszczając angielski klub, Bromsgrove RC, który gra w Midlands Premier, na piątym poziomie ligowym rozgrywek angielskich. Historia rodzinna Eda jest niezwykle dramatyczna. To tak jakby w jego rodzinie skumulowały się zdarzenia z kilkudziesięciu innych familii. - Dziadek mojego ojca, Aleksander Krawiecki walczył z Sowietami w wojnie w 1920 r., zasłużył na order Virtuti Militari. Po wojnie został zdemobilizowany i wstąpił do policji w Warszawie, po czym stwierdził, że to zbyt niebezpieczne zajęcie. Wrócił do armii i dołączył do straży granicznej, pracował na wschodniej granicy, mając naprzeciw swoich starych znajomych ze Związku Radzieckiego. Gdy w 1939 r. Sowieci weszli do Polski, pradziadek został od razu aresztowany, wytoczono mu pokazowy proces, co paradoksalnie uratowało go przed zesłaniem do Katynia, gdzie wymordowano polskie elity. Pradziadek i jego rodzina byli w obozie pracy na Syberii dopóki Niemcy nie zaatakowali ZSRR, wówczas zostali wypuszczeni, po jakimś czasie dotarli do Palestyny, gdzie formowało się wojsko polskie. Stamtąd trafili do stolicy Szkocji, Edynburga. Tam mój dziadek studiował medycynę, by ostatecznie osiąść w Manczesterze, gdzie urodził się mój ojciec, a później ja w Warrington. To dopiero jedna część rodziny, ze strony ojca. Po stronie mamy Eda dzieje również były burzliwe. - Ojciec mojej babci, Bolesław Kozubowski brał udział w obronie Modlina podczas kampanii wrześniowej w 1939 r. Potem działał aktywnie w polskim podziemiu zbrojnym, aresztowano go dwukrotnie, wylądował na Pawiaku. Stamtąd wysłano go do obozu koncentracyjnego w Gross- Rosen. Chciał stamtąd uciec, nie udało się. Po wojnie wylądował w Manczesterze, gdzie dwie części mojej rodziny spotkały się. To tylko sport, ale dla Krawieckiego wyjątkowe były mecze reprezentacji Polski z Niemcami, szczególnie ten w Gdyni, gdzie Biało-Czerwoni triumfowali dzięki heroicznej defensywie. - Gram już trochę w rugby, ale nie przypominam sobie, bym był częścią tak heroicznego muru obronnego jak w meczu w Gdyni. Przez cały mecz przegrywaliśmy, ale miałem przeczucie, że skończy się dobrze dla Polski. Wiadomo, że mecz z Niemcami w dowolnej dyscyplinie sportu wiele dla nas znaczy, dla mnie osobiście to był niezwykły wieczór, z tym rywalem debiutowałem w Biało-Czerwonych barwach, gdy przegraliśmy dosyć wyraźnie. W listopadzie udało się zrewanżować. Bardzo pomogła publika, która niosła nas do zwycięstwa. Szkoda, że dziadkowie nie doczekali moich występów z orłem na piersi, wiele by to dla nich znaczyło. Miałem okazję poznać mojego dziadka, żałuję że nie dowiedziałem się więcej o moich polskich korzeniach. To że gram dla Polski robię dla niego, to taki hołd - kończy Edward Krawiecki, który w zbliżających się rozgrywkach Ekstraligi rugby zagra dla Ogniwa Sopot, z którym chce odzyskać mistrzostwo Polski i oczywiście dla Biało-Czerwonej reprezentacji. Maciej Słomiński, Interia