Ten wieczór na Signal Iduna Park nie był jednak dla Polaków najlepszy. Wojciech Szczęsny sprokurował rzut karny, budząc demony z pierwszych występów po powrocie z emerytury. Od wykorzystania tej "jedenastki" kompletowanie hat-tricka rozpoczął Serhou Guirassy. Dzięki temu Borussia wygrała, a Szczęsny przerwał imponującą passę 22 meczów bez przegranej od debiutu. Drużyna z Dortmundu zerwała Szczęsnemu talizman z szyi. Ten chronił go nie tylko od goryczy porażki, ale też dawał większą pewność miejsca między słupkami w obliczu wracającego do zdrowia Marca-Andre Ter Stegena. Budowała ją również coraz lepsza forma naszego golkipera. Niedawno został wybrany MVP meczu ligowego. W Dortmundzie też nie bronił źle. Obronił łącznie 8 strzałów, ale faulując Pascala Groosa popełnił ewidentny błąd. Był spóźniony. Guirassy dał się obu Polakom we znaki. Trzykrotnie pokonując Szczęsnego, jednocześnie wyprzedził Lewandowskiego. Kapitan naszej reprezentacji spadł na trzecie miejsce w klasyfikacji strzelców Ligi Mistrzów. W pierwszym ćwierćfinale "Lewy" popisał się dubletem. W rewanżu na stadionie, który przecież doskonale zna - i z drużyną, przeciw której uwielbia grać - nie zdobył gola. Ba! Nie oddał nawet strzału. Jakiekolwiek, choćby niecelnego. Nie jest to jednak wyłącznie jego wina. W Dortmundzie potrafił kreować sytuacje, celnie podawał i ogólnie zaprezentował się najlepiej spośród piłkarzy ofensywnych Blaugrany. Ale serwis ze strony Raphinhi, Fermina czy Yamala pozostawiał wiele do życzenia. Ten ostatni ma olbrzymi potencjał i bardzo często go pokazuje, zachwycając świat akcjami, które stają się viralem w internecie. Ale ostatnio gra coraz bardziej samolubnie. Podania do Lewandowskiego jego autorstwa można coraz częściej liczyć na palcach jednej ręki. Ostatnio mogłaby to być nawet dłoń doświadczonego drwala. Lamine Yamal w meczu z Borussią zanotował 9 niecelnych podań, 4 nieudane dryblingi, 75% przegranych pojedynków i aż 21 strat. Z Leganes w ostatniej kolejce było ich jeszcze więcej - 25. W obu tych meczach był rekordzistą tej statystyki. A przecież murawę na Signal Iduna opuścił w 70. minucie. Zasłużenie. Bez jego geniuszu trudno będzie Barcelonie w kluczowej fazie sezonu, która się właśnie rozpoczęła. W ofensywie podopieczni Hansiego Flicka wyglądali blado, a w obronie - często bezradnie. Bardzo wysoko grająca linia obrony pozwala nader często łapać na spalone, Borussia też kilka razy w taką pułapkę wpadła, ale potrafiła też to wykorzystać. Gdy trzej stoperzy otwierali akcję, skrzydłowi ustawieni byli bardzo ciasno, niemal w samym centrum boiska. W odpowiednim momencie jak z rakiety wystrzeliwali sami siebie na wolne pole, za plecy obrońców Barcelony. Ta miewała z tym spore problemy. Nie tylko zresztą z tym. Po stracie piłki, a te przydarzały się choćby Frenkiemu de Jongowi bardzo często, niezbyt dobrze organizowali powrót. Dlatego gospodarze tworzyli kolejne szanse. Tych "wielkich" statystycy wyliczyli pięć, przy ani jednej dużej okazji gości. Kto wie, jak potoczyłby się ten ćwierćfinał, gdyby niedokładnego dośrodkowania Fermina na samobójczą bramkę nie zamienił Bensebaini? Barcelona zasłużenie przegrała z Borussią w rewanżu, ale wygrała w dwumeczu. Po raz pierwszy od sześciu lat dotarła do półfinału Ligi Mistrzów. Szczęsny zrobił to pierwszy raz w życiu. Lewandowski? Pamiętam, jak w debiutanckim na Camp Nou sezonie odpadał w fazie grupowej, a później z Ligi Europy, zaś w poprzednim skończył w ćwierćfinale. Progres Barcelony z Polakiem w składzie na arenie międzynarodowej jest więc kontynuowany. Łukasz Gikiewicz: "Robert Lewandowski powinien być szanowany. Nie wygwizdywany" Przed nim dwumecz o trzeci w życiu finał Champions League, finał Pucharu Króla czy ostatnie mecze ligowe o mistrzostwo Hiszpanii. W klasyfikacji strzelców La Liga prowadzi, w tej Ligi Mistrzów nie powiedział ostatniego słowa. Jednej bramki brakuje mu do stu trafień w Barcelonie. Osiągnął to w Bayernie, "setkę" przebił też w Borussii. Tym bardziej nie rozumiem gwizdów, jakie go spotkały przy każdym kontakcie z piłką. To nie był pierwszy mecz Lewego przeciwko byłemu klubowi z Zagłębia Ruhry. Konkretnie: dwudziesty dziewiąty. Tyle też bramek strzelił BVB. I pewnie to jest źródłem frustracji żółto-czarnej ściany. Ale czy uzasadnionej? Nigdy nie udawał kibica. Nie chciał się przypodobać fanom, całując herb czy okazując nadmierne, zarezerwowane właśnie dla prawdziwych kibiców gesty czy słowa. Nie mogą się czuć zdradzeni. Był jak maszyna. Zaprogramowana do strzelania: kiedyś w Borussii, później w Bayernie, teraz w Barcelonie. Nie zrobił przy tym nic kontrowersyjnego. Nie okazał braku szacunku. Kiedyś do samego końca, wypełniając uczciwie kontrakt, walczył dla żółto-czarnych barw. Jak profesjonalista. CIeszył się z każdej bramki. Do dziś tę radość w sobie ma. Może o to fani BVB byli źli? Że tak celebrował ostatnie dwa trafienia w Katalonii? Nie wiem. Wiem, że nie ma powodu, dla którego miałby swoją radość fałszywie wstrzymywać. Kibice uwielbiają, gdy piłkarze utożsamiają się z ich ukochanym klubem. Dlatego - chociaż swoimi osiągnięciami Lewandowski zbudował sobie w Dortmundzie mały pomnik - nie dziwię się, że nie jest na Signal Iduna uwielbiany. Ale powinien być przynajmniej szanowany. Niewygwizdywany. Jeśli nie za dwa mistrzostwa, 103 bramki, w tym cztery z Realem Madryt, albo hat-trick w finale zdobytego Pucharu Niemiec, to właśnie za szczerość.