Robert Lewandowski opowiedział historię swojego życia
Robert Lewandowski przyjął zaproszenie od serwisu theplayerstribune.com i zgodził się opowiedzieć historię swojego życia. Porównał je do filmu i podzielił na trzy akty. Wielu osobistych wątków nigdy wcześniej nie przedstawił w tak poruszający sposób.

Punktem wyjścia jego opowieści jest poranek, nazajutrz po odebraniu nagrody FIFA dla najlepszego piłkarza świata. W łóżku obok niego leżało wtedy wręczone mu dzień wcześniej trofeum. Bezcenna zdobycz, o której marzył przez wiele lat.
- Naprawdę musiałem uważnie wpatrywać się w to trofeum, żeby zrozumieć, co osiągnąłem. Chociaż właściwie to nie do końca prawda. Jeśli mam być szczery, nadal nie do końca zdawałem sobie z tego sprawę - opowiada.
Dlaczego tak długo nie mógł uwierzyć w swoje osiągnięcie?
- W Polsce mamy pewien kompleks niższości - tłumaczy. - Nigdy nikogo nie nazwano u nas najlepszym graczem na świecie. Dzieci nie mają supergwiazd do naśladowania. Skauci z całego świata mówią zawsze coś w rodzaju: "Jest niezły... jak na polskiego dzieciaka". Mamy więc takie poczucie, że nikt nigdy nie jest wystarczająco dobry - i że nikt z nas nigdy nie osiągnie szczytu.
Zobacz Interia Sport w nowej odsłonie
Właśnie wtedy, tamtego poranka z trofeum na poduszce obok, "Lewy" zobaczył swoje dotychczasowe życie - mignęło mu przed oczami i było jak film.
- Widziałem swoje pierwsze kroki z piłką, pierwsze mecze na błotnistych boiskach i wszystkich ludzi, którzy pomogli mi dojść do tego punktu, w którym jestem teraz. To naprawdę było jak film. I chcę się z wami nim podzielić. Bo wiem, że jest w tej chwili w Polsce, lub w innym miejscu, co najmniej jedno dziecko, które nie ma odwagi marzyć.
"Lewy" dzieli swoje życie - jak w filmowym scenariuszu - na trzy akty. Akt pierwszy poświęca dzieciństwu. Wspomina, jak w pośpiechu przyjmował pierwszą komunię świętą, by tego samego dnia zdążyć na mecz, w którym miał wystąpić.
Do akcji wkroczył wówczas jego nieżyjący już ojciec, który wydaje się motywem przewodnim całej opowieści. "Proszę księdza, może moglibyśmy zacząć pół godziny wcześniej? Albo chociaż skrócić mszę o 10 minut? Syn gra mecz...".
Duchowny dał się przekonać i nie przedłużał przesadnie ceremonii w podstołecznym Lesznie. Na meczu udało się zdążyć. Drużyna Roberta zakończyła potyczkę zwycięsko.
Kiedy młody Lewandowski nieco podrósł, przez jakiś czas trenował w Warszawie. Godzina na dojazd, dwie godziny zajęć, godzina na powrót. W sumie cztery godziny. Nie było przebieralni, więc po deszczu pakował się do samochodu ubłocony. Zawoził i przywoził go ojciec, czekając zawsze na zakończenie treningu.
- Inni rodzice myśleli, że zwariował. Serio - wspomina Robert.
Tego jeszcze nie widziałeś! Sprawdź nowy Serwis Sportowy Interii! Wejdź na sport.interia.pl!
Akt drugi jego historii to zarazem najtrudniejszy okres jego życia.
- Kiedy miałem 16 lat, po długiej chorobie zmarł mój ojciec - przypomina. - Nadal nie potrafię opisać, jak bardzo było to dla mnie trudne. Kiedy jesteś chłopcem, są pewne rzeczy, o których możesz porozmawiać tylko z tatą. O dorastaniu, o stawaniu się mężczyzną.
Niedługo potem kończył się jego kontrakt z Legią. Grał wówczas w jej rezerwach. Akurat doznał poważnej kontuzji kolana. Nie przedłużono z nim umowy. Usłyszał, że przy Łazienkowskiej nie jest już potrzebny. Był rok 2006.
- To był jeden z najgorszych dni w moim życiu - nie ukrywa. - Mojego taty już nie było, a moja kariera się rozpadała. Wróciłem do samochodu, w którym czekała moja mama. Od razu zauważyła, że coś jest nie tak. Czułem się bezsilny. Zacząłem płakać. Opowiedziałem jej, co się stało.
Wtedy rękę wyciągnął do niego Znicz Pruszków. Tam odzyskał najpierw zdrowie, a potem wiarę w futbol i w siebie samego. O karierze międzynarodowej nie śmiał jeszcze marzyć.
Ale oto nastał rok 2010. Po zdobyciu tytułu mistrza Polski z Lechem Poznań "Lewy" przeniósł się do Borussii Dortmund. To był jego pierwszy krok do wielkiego futbolu. Otwierał się przed nim rozdział, o którym opowiada w akcie trzecim.
- Szczerze mówiąc, było bardzo ciężko - ujawnia. - Ledwo mówiłem po niemiecku. W zasadzie znałem tylko "danke" i "scheisse". Pogoda była deszczowa i szara. No i był Juergen Klopp, u którego treningi były niezwykle intensywne.
To właśnie z Kloppem zawarł słynny zakład. Chodziło o strzelenie 10 goli na treningu. Jeśli się uda, dostaje od trenera 50 euro. Jak nie da rady - tyle samo musi zapłacić.
- Przez pierwsze kilka tygodni prawie za każdym razem musiałem płacić - wspomina. - Śmiał się. Ale po kilku miesiącach sytuacja się odwróciła. To ja inkasowałem gotówkę. Pewnego dnia powiedział więc do mnie: "Przestań! Ok! Wystarczy. Jesteś już gotowy".
Robert cały czas nie czuł się jednak w ekipie BVB jak ryba w wodzie. Czegoś brakowało i doskonale o tym wiedział. Po porażce z Marsylią w Lidze Mistrzów poszedł do Kloppa.
- Powiedziałem mu: "Juergen, daj spokój. Musimy porozmawiać. Po prostu powiedz mi, czego ode mnie oczekujesz". Nie pamiętam wszystkiego, co mi wtedy powiedział. Mój niemiecki nadal nie był najlepszy. Ale zrozumieliśmy się. To była świetna rozmowa.
Trzy dni później ustrzelił hat-tricka i zaliczył asystę w meczu z Augsburgiem. Borussia wygrała 4-0.
- Dla mnie to był punkt zwrotny - oznajmia dzisiaj. - Coś zmieniło się w mojej sferze mentalnej, skończył się jakiś stan zawieszenia. Wtedy tak o tym nie myślałem, ale teraz wiem, że tamta rozmowa z Juergenem była jedną z tych, które chciałbym przeprowadzić z moim tatą.
"Lewy" kończy swoją opowieść w bardzo emocjonalny sposób. Jeszcze raz wraca do swojego ojca. I do tych chwil, które stały się zalążkiem niezwykłej historii i długiej drogi na futbolowy olimp.
- To on położył mi piłkę u stóp i nigdy nie pozwolił mi zapomnieć, dlaczego w nią gram. Nie dla trofeów. Nie dla pieniędzy. Nie dla chwały. Nie. Gramy, bo to kochamy. Dziękuję tato.
UKi








