Punktem wyjścia jego opowieści jest poranek, nazajutrz po odebraniu nagrody FIFA dla najlepszego piłkarza świata. W łóżku obok niego leżało wtedy wręczone mu dzień wcześniej trofeum. Bezcenna zdobycz, o której marzył przez wiele lat. - Naprawdę musiałem uważnie wpatrywać się w to trofeum, żeby zrozumieć, co osiągnąłem. Chociaż właściwie to nie do końca prawda. Jeśli mam być szczery, nadal nie do końca zdawałem sobie z tego sprawę - opowiada. Dlaczego tak długo nie mógł uwierzyć w swoje osiągnięcie? - W Polsce mamy pewien kompleks niższości - tłumaczy. - Nigdy nikogo nie nazwano u nas najlepszym graczem na świecie. Dzieci nie mają supergwiazd do naśladowania. Skauci z całego świata mówią zawsze coś w rodzaju: "Jest niezły... jak na polskiego dzieciaka". Mamy więc takie poczucie, że nikt nigdy nie jest wystarczająco dobry - i że nikt z nas nigdy nie osiągnie szczytu. Zobacz Interia Sport w nowej odsłonie Sprawdź! Właśnie wtedy, tamtego poranka z trofeum na poduszce obok, "Lewy" zobaczył swoje dotychczasowe życie - mignęło mu przed oczami i było jak film. - Widziałem swoje pierwsze kroki z piłką, pierwsze mecze na błotnistych boiskach i wszystkich ludzi, którzy pomogli mi dojść do tego punktu, w którym jestem teraz. To naprawdę było jak film. I chcę się z wami nim podzielić. Bo wiem, że jest w tej chwili w Polsce, lub w innym miejscu, co najmniej jedno dziecko, które nie ma odwagi marzyć. "Lewy" dzieli swoje życie - jak w filmowym scenariuszu - na trzy akty. Akt pierwszy poświęca dzieciństwu. Wspomina, jak w pośpiechu przyjmował pierwszą komunię świętą, by tego samego dnia zdążyć na mecz, w którym miał wystąpić. Do akcji wkroczył wówczas jego nieżyjący już ojciec, który wydaje się motywem przewodnim całej opowieści. "Proszę księdza, może moglibyśmy zacząć pół godziny wcześniej? Albo chociaż skrócić mszę o 10 minut? Syn gra mecz...".