Tym meczem żyli kibice zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w Europie. Nie takiego obrotu spraw spodziewali się jednak fani obu zespołów, którzy postanowili zarwać noc z wtorku na środę i obejrzeć hitowe starcie, rozegrane za oceanem. Problemy zaczęły się bowiem jeszcze przed pierwszym gwizdkiem. Wszystko z powodu burzy i surowych przepisów, które obowiązują w USA. Te nie pozwalają na rozpoczęcie gry, jeśli piorun uderzy w promieniu 8 mil od stadionu. Pogoda postanowiła pokrzyżować organizatorom plany i po nerwowym oczekiwaniu, rozpoczęcie spotkania opóźniło się ostatecznie aż o osiemdziesiąt minut. W końcu jednak piłkarze wybiegli na murawę. Już w dziesiątej minucie wszyscy wstrzymali oddech, kiedy po strzale Erlinga Haalanda Inaki Pena popisał się paradą i zatrzymał piłkę... no właśnie, gdzie? Tu zaczęły się kłopoty. Według sędziów bramkarz Barcelony wybił futbolówkę dosłownie z linii bramkowej. Tymczasem jak pokazały telewizyjne powtórki, ta zdążyła już przekroczyć linię i zawodnicy Manchesteru City powinni byli móc świętować szybkie objęcie prowadzenia. Na meczu w amerykańskim Orlando nie było jednak technologii VAR, która pozwoliłaby na prawidłowe rozstrzygnięcie sytuacji. O żadnych kontrowersjach nie było za to mowy niecały kwadrans później, gdy po kapitalnym podaniu od Casadó Pau Victor świetnie opanował piłkę, wbiegł w pole karne i nie dał szans bramkarzowi rywali, otwierając wynik spotkania. Z prowadzenia piłkarze Barcelony nie cieszyli się jednak zbyt długo. Manchester City dopiero się rozkręcał i coraz częściej napierał na bramkę Katalończyków. Inaki Pena raz za razem w ostatniej chwili ratował sytuację, ale w 39. minucie już nie był w stanie zatrzymać strzału Nico O'Reilly'ego i The Citizens doprowadzili do wyrównania. Już wydawało się, że pierwsza połowa zakończy się remisem, ale wtedy arbiter spotkania podjął decyzję, która zaważyła na jej wyniku. Choć doliczony czas już minął, pozwolił piłkarzom Barcelony na dogranie akcji, dzięki czemu Pablo Torre mógł wykorzystać genialne dośrodkowanie i koledzy Lewandowskiego schodzili na przerwę z korzystnym dla siebie rezultatem. Robert Lewandowski wylądował na ławce. Wszedł i zawiódł w hicie Na występ najlepszego polskiego napastnika kibice musieli poczekać do sześćdziesiątej minuty. 35-latek pojawił się na boisku dopiero tuż po kapitalnej kontrze i rajdzie Kovačicia, zakończonych perfekcyjnym podaniem do Grealisha i strzałem w długi róg, którego bramkarz Blaugrany nie miał najmniejszych szans zatrzymać. Polak nie może jednak zaliczyć swojego występu do udanych. Zabrakło mu przede wszystkim szybkości, przez co zmarnował okazję do zdobycia gola na wagę zwycięstwa w ostatnich minutach meczu. Już w doliczonym czasie gry znalazł się sam na sam z bramkarzem rywali, zanim jednak zdążył oddać uderzenie, dogonił go Callum Doyle i zablokował strzał. O rozstrzygnięciu nocnego hitu zadecydować miały więc rzuty karne. W tych znacznie lepsi od przeciwników okazali się piłkarze FC Barcelony. Jako pierwszy do piłki podszedł Robert Lewandowski i tym razem już nie zmarnował swojej szansy. Po nim do bramki trafiali jeszcze Darvich, Balde i Fernandez. Kolejna jedenastka w wykonaniu Katalończyków nie była już potrzebna, bo wśród zawodników rywali - po tym, jak zawiedli Phillips i Wright - rzut karny wykorzystał tylko Fatah. Ostatecznie Blaugrana pokonała Manchester City po serii jedenastek 4:1. Kibice czekają już na największy sparingowy hit, który podopieczni Hansiego Flicka rozegrają także w Stanach Zjednoczonych 4 sierpnia o godzinie 1:00 polskiego czasu. Zmierzą się bowiem ze swoim największym ligowym przeciwnikiem, Realem Madryt. Trzy dni później ich rywalem będzie kolejna wielka marka - na zakończenie zmagań za oceanem zagrają z AC Milan.