Michał Białoński, Interia: Jak pan ocenia proces wyboru selekcjonera reprezentacji Polski? Prezes PZPN-u Cezary Kulesza ogłosił, że postawi na jednego z zagranicznych kandydatów. Za kadencji Zbigniewa Bońka wybory trenera odbywały się w ciszy. Marek Koźmiński, wicemistrz olimpijski z Barcelony, były wiceprezes i ekskandydat na prezesa PZPN-u: Teraz mamy inny sposób wyboru trenera, bo i prezes jest inny. Dla mnie ten wybór trwa za długo. Zbliżamy się do niebezpiecznej granicy, jeśli chodzi o czas. Ta granica dla mnie to okres między 25 a 30 stycznia. Prezes Kulesza twierdzi jednak, że czas aż tak bardzo nie nagli, bo pierwszy mecz kadra zagra dopiero 24 marca. - Ale jeżeli idziemy w kierunku zagranicznego selekcjonera, a takie deklaracje do mediów składają przedstawiciele PZPN-u, a nawet prezes tak to przedstawia, to ten trener będzie miał naprawdę bardzo mało czasu. Po pierwsze, żeby poznać piłkarzy, po drugie, żeby złożyć tę kadry do kupy, a po trzecie, żeby się przygotować do eliminacji. Pamiętajmy, że nie chodzi tylko o wybór pierwszego trenera, ale on też musi sobie ułożyć dobry sztab, czyli za nim idzie dołożenie całej otoczki osobowej. Kto, jak, dlaczego, z kim? To jest mozolna praca, którą trzeba wykonać. Na pewno nie jest tak, że w dniu, w którym się ogłosi selekcjonera, to już mamy wszystko poukładane. Nie wierzę w takie cuda. Zatem ten proces będzie trwał i za chwilę, z kompletowaniem sztabu, wylądujemy w połowie lutego, a to już bardzo blisko najważniejszych dwóch meczów, jakie rozegramy w tym roku. Aż taką wagę przywiązuje pan do rywalizacji z Czechami i Albanią? - Oczywiście. One ustawią, albo pozytywnie, albo negatywnie - oby tak się nie stało - nasze eliminacje do ME. Pamiętajmy, że nowy trener powołania na te mecze będzie musiał wysłać najpóźniej do 10 marca. Tymczasem zagraniczny trener musi pojechać do ważniejszych piłkarzy, żeby się z nimi zapoznać. Musi mieć jakiś pomysł na to. Zobaczyć zawodników na żywo w kolejce ligowej. Ilu jest w stanie obejrzeć w jednej, a także porozmawiać z nimi? Maksymalnie pięciu? Tego się nie da zrobić w tydzień czy nawet dwa. Czasu jest naprawdę mało. Rok temu PZPN mógł być zaskoczony dezercją Paula Sousy, ale teraz rezygnacja ze współpracy z Czesławem Michniewiczem była jego świadomym wyborem. Pytanie, czy federacja mogła się lepiej przygotować na zmianę trenera, by znaleźć następcę szybciej? - W okresie około św. Mikołaja było wiadomo, że nie będzie kontynuacji współpracy z Michniewiczem. Czyli od tego czasu upłynęło ponad 40 dni. - Ktoś powie, że to mało, bo był okres świąteczno-noworoczny i będzie miał rację. Natomiast nie zmienia to faktu, że mamy bardzo mało czasu na przygotowanie się do eliminacji. Inaczej by wyglądała sytuacja, gdybyśmy postawili na polskiego trenera. On nie musiałby poznawać zawodników. Ułatwieniem by było, gdybyśmy desygnowali do sztabu współpracujących na stałe z federacją polskich: asystenta, trenera bramkarzy, do których nowy selekcjoner dołożyłby sobie swojego asystenta. Podejrzewam, że tak się jednak nie stanie. Dlaczego? - Każdy z trenerów, jacy się pojawiają na giełdzie nazwisk, będzie chciał wprowadzić do sztabu trzech-czterech, a może nawet pięciu swoich ludzi. A poza tym, kto z Polaków będzie asystentem, by w perspektywie kilku lat samotnie przejąć kadrę? Nie zakładam, by tym razem PZPN zdecydował się na wersję "bońkową". Co pan ma na myśli? - Poprzedni prezes Zbigniew Boniek pozwolił Paulowi Sousie na zbudowanie sztabu z samych zagranicznych asystentów, nie licząc Huberta Małowiejskiego, który od lat odpowiada za bank informacji, a to trochę inna bajka, nie tak bliski trener selekcjonerowi jak asystenci. Natomiast trzeba znaleźć w Polsce dobrego asystenta. Mieć pomysł, rozmawiać z nim. Tymczasem na dzień dzisiejszy nie ma nic. Panuje kompletna cisza. A może rozmowy takie trwają, tylko kandydaci są lojalni wobec prezesa Kuleszy i nie puszczają pary z ust? - W tak dużym środowisku nie da się być na tyle szczelnym, żeby coś nie wypłynęło. To jest niemożliwe. Cisza medialna jest realna na samej górze, gdy sprawy pozostają między selekcjonerem, prezesem a sekretarzem generalnym, ale gdy schodzimy niżej, to jest niemożliwe, aby coś nie wyciekło. Jeżeli panuje cisza, to dla mnie nie ma takiego tematu. Poza tym zatrudnienie polskiego asystenta powinno być uzgodnione z pierwszym trenerem, więc trzeba by się z nim dogadać, przedstawić mu polecanego przez związek współpracownika. Sprawdzić, czy są w stanie się komunikować. Ustalić fundamentalną rzecz - jakim językiem rozmawiamy w szatni. Jest naprawdę wiele wątków do załatwienia. Ale czy Gerrardowi nie brakuje doświadczenia, by zostać selekcjonerem? Jest po nieudanym okresie w Aston Villi. - Ja jestem za odważnymi rozwiązaniami, promowaniem młodych trenerów. Płynąłbym na fali, która panuje dzisiaj w Europie. Proszę zobaczyć, ilu jest młodych trenerów w klubach i reprezentacjach. Zwróćmy uwagę na to, co się wydarzyło na mundialu z Marokiem i Argentyną, które to reprezentacje prowadzą młodzi trenerzy. Podobnie było w naszej historii. Gdy reprezentację Polski obejmowali śp. Kazimierz Górski i Antoni Piechniczek, mieli odpowiednio 49 i 39 lat i nie mieli za sobą wielkiego doświadczenia, a osiągnęli największe sukcesy. To się sprawdzało. Dlatego ja bym Gerrarda, czy innego młodego trenera nie przekreślał. Przy czym wróciłbym do scenariusza, który mieliśmy za kadencji Leo Beenhakkera. Holendrowi asystowali Polacy. To prawda - Bogusław Kaczmarek z Darkiem Dziekanowskim, którego później zastąpił Adam Nawałka. - Ale by przyjąć taki model, to należy wyjść od języka, którym będzie się sztab porozumiewać. Ja sobie nie wyobrażam, żeby sztab nie posługiwał się językiem w stopniu bardzo dobrym, niemal na równi z ojczystym. Nie chodzi o dukanie, bo tak nie omówi się szczegółów i niuansów. Rodzi się pytanie, co polski rynek trenerów oferuje? Nie widzę zbyt wielu poliglotów wśród naszych młodych trenerów. Kogo by pan widział wśród polskich asystentów selekcjonera? - Pierwsze dwa nazwiska, które mi się cisną na usta, to Łukasz Piszczek, który wprawdzie trenerskiego chleba za bardzo jeszcze nie posmakował, ale ma za to doświadczenie piłkarskie międzynarodowe. A to drugie? - Dawid Szulczek z Warty Poznań, który ma już niemałe doświadczenie zawodowe w piłce klubowej, natomiast międzynarodowego i w wielkiej piłce żadnego. Natomiast on by mi pasował do sztabu przy dużym nazwisku selekcjonera z zagranicy. Jeżeli prezes Kulesza decyduje się już na zagranicznego fachowca, to ja sobie nie wyobrażam, by popełnił ten sam błąd, który popełnił Boniek. Co pan ma na myśli? Dopiero Maciej Stolarczyk został dołączony do sztabu przed Euro 2020. - Był bardziej doklejony do tego sztabu niż jego pełnoprawnym członkiem. Tu nie chodzi o jeden turniej, tylko o codzienną pracę. Poza tym nie było między nimi tak dobrej komunikacji, o jaką chodzi, a to są ważne sprawy. Stolarczyk posługiwał się angielskim, tymczasem gdy ja rozmawiałem z Paulem Sousą, to on uciekał w język, którym było mu łatwiej się posługiwać. A łatwiej było mu pewne rzeczy wyrazić po włosku niż po angielsku. Odczucia, przemyślania - w tym uciekał do włoskiego. Nieprzypadkowo też Sousa po raz pierwszy swobodnie mógł wyrazić swoje myśli dopiero wtedy, gdy udał się do niego biegle władający portugalskim Szymon Rojek z Polsatu Sport. W innej telewizji tłumacz znał portugalski, ale nie piłkarski, a to rodziło problemy. - Dlatego swobodne komunikowanie się wszystkich członków sztabu w jednym języku to bardzo ważna sprawa. Druga rzecz, to jest drużyna - określenie, jaki język będzie obowiązywał w szatni. Oprócz polskiego, który przy zagranicznym selekcjonerze nie będzie wchodził w rachubę, w znaczącej większości nasza kadra posługuje się językiem włoskim i w jakieś części po angielsku. Po niemiecku mówi tylko Robert Lewandowski i może jeszcze Gumny z Milikiem. Po francusku zaczyna mówić Frankowski. Oprócz niego Grzegorz Krychowiak i Kamil Glik. - Ale nie wiadomo, co będzie w tej kadrze z Krychowiakiem. Po hiszpańsku też na razie nikt nic nie mówi, Lewandowski się dopiero uczy. Grzegorz Krychowiak zna świetnie hiszpański, ale faktycznie, nie wiadomo, czy nowy trener będzie go powoływał. - Ogólnie ta wyliczanka językowa pokazuje, że trener może mieć problem komunikacyjny. Tu nie chodzi o porozumiewanie się na poziomie "Kali jeść słoń". Do tego w szatni jest Matty Cash, który mówi tylko po angielsku. - Całe szczęście to uniwersalny język. Gdy przeanalizujemy kandydatów na selekcjonera, to mamy Gerrarda, który mówi tylko po angielsku i to mniej zrozumiale niż przy amerykańskiej odmianie tego języka. Petković na pewno mówi po niemiecku i po włosku. Oprócz tego po bośniacku, dzięki czemu mógłby łatwiej łapać polszczyznę niż Gerrard czy Bento. - Bento na pewno mówi po portugalsku i w jakimś stopniu po angielsku. Te nazwiska kandydatów na selekcjonerów pojawiają się najczęściej. Jest jeszcze Nenad Bjelica, który mówi po polsku, pracował u nas, więc można go traktować prawie jak Polaka. Prezes Kulesza zdradza tylko tyle, że negocjuje wyłącznie z zagranicznymi trenerami. - Według mnie nie powinno się mówić nic przed wyborem. Dlaczego? Bo to feruje zbyt wczesne oceny. Ja bym się nie zdziwił, jeśli ostatecznie prezes Kulesza zaskoczył wszystkich, tak jak jego poprzednik. Zbigniew Boniek nie zwolnił Jurka Brzęczka w grudniu 2020 r., gdy chcieli tego niemal wszyscy dziennikarze, tylko uczynił to po Nowym Roku, by zrobić im na przekór i zagrać po swojemu. Teraz możemy doczekać się takiej samej sytuacji. Wszyscy myślą o trzech nazwiskach, a prezes wyjmie zupełnie innego asa z rękawa. A może nawet postawi na Polaka, np. Jana Urbana. Dla mnie to byłaby bardzo rozsądny wybór. Z jakiego powodu? - Reprezentacja Polski potrzebuje dziś ciepła i oczyszczenia wizerunku. Uśmiechu, powtórnej miłości ze strony Polaków. Janek Urban jest miłym człowiekiem i on by ten uśmiech przywrócił. Rozmawiał Michał Białoński Jutro (środa) opublikujemy II część wywiadu z Markiem Koźmińskim