Interia: W 2016 roku bardzo ważny był październik i wybory w PZPN-ie. Przed nimi był pan bezpardonowo atakowany przez popleczników Józefa Wojciechowskiego, ale okazało się, że - w odróżnieniu od polityki, polska piłka potrafi mówić jednym głosem. Zbigniew Boniek, prezes PZPN-u:- Generalnie było mi przyjemnie. Wygrywając cztery lata temu dostałem 61 głosów. Rzadko się zdarza, by po czterech latach rządów, ktoś - wraz ze swym biurem ministrów, czyli zarządem, zyskiwał jeszcze większe poparcie. Na ogół jak się zostaje wybranym do jakichś funkcji społecznych, to na drugi dzień jest "jazda". A myśmy zyskali większe poparcie. Ci, co chcieli ze mną walczyć, zachowali się jak politycy: okłamywanie, tworzenie czarnego PR-u. Pan zachowywał ciszę. - To prawda, nie odpowiadałem na ich zaczepki. Z jednej strony mnie to martwiło, ale z drugiej, wiedziałem, że autorami tego zamieszania są ludzie, którzy są w stosunku do mnie uprzedzeni, więc miałem do tego dystans. Byłem natomiast przekonany, że polska piłka nie chce kogoś z zewnątrz, kogoś, kto obiecuje gruszki na wierzbie. - Patrząc z perspektywy czasu, pamiętając to, co pan Wojciechowski poprzez swych popleczników Majdana i Kucharskiego powiedział, ja mówię tak: Panie Wojciechowski, zapraszamy! Dzisiaj jest kilka klubów, które szukają nowego właściciela, dobrego zarządcy! Jak się mądrze prowadzi klub, pracuje się z młodzieżą, można na tym zarobić, nigdy nie jest za późno. Nie trzeba od razu myśleć o fotelu prezesa PZPN-u. Tym bardziej, że on nie jest taki wygodny, jak się komuś wydaje, Zresztą, ten kto przyjdzie po mnie za cztery lata, sam się o tym przekona. Natomiast wiąże się z nim duża odpowiedzialność za całą polską piłkę. Był pan spokojny o to, że wygra? - Od początku było wiadomo, że jest to gra do jednej bramki. Nie można wymyślić sobie, że będę prezesem, za pięć dwunasta w środę, gdy wygaszały terminy złożenia rekomendacji, kuchennymi drzwiami wejść do PZPN-u i przekonać do siebie całe środowisko. - Gdyby pan Wojciechowski wystartował z rzeczową kampanią trzy miesiące wcześniej, ale nie z argumentami, że Boniek nie płaci podatków w Polsce, albo częściej jest w Rzymie niż w Polsce, bo to nikogo nie przekonywało, a Boniek jest zawsze tam, gdzie musi być. - Gdyby Wojciechowski miał merytoryczną argumentację, to na pewno nie skończyłoby się na 16 głosach dla niego, tylko mógłby wygrać, gdyby ludzi przekonał swą wizją. Gdyby miał coś innego do zaoferowania niż my. W takiej sytuacji byłoby mi ciężej wygrać, ale też wybory byłyby trzy razy bardziej poważne. - Próba przejęcia związku przez tę grupę świadczy o ich kompromitacji intelektualnej. Co oni myśleli, że ludzi, którzy są w piłce od 20-30 lat, przekonają poprzez pikiety pod ministerstwami? Nikt w to nie uwierzył. Cztery lata temu przeciwko panu byli baronowie z wojewódzkich związków, ale za panem Ekstraklasa SA. Teraz się role odwróciły i Ekstraklasa się chyba - mówiąc językiem piłkarskim, zakiwała, bo próbowała innych rozwiązań, oczekiwała np. od PZPN-u pieniędzy na zawodowe kluby, z czego się na szczęście szybko wycofała. - Tak, ale wydaje mi się, że kwestia jest troszeczkę inna. My jako PZPN, kiedyś z czterema klubami założyliśmy Ekstraklasę, żeby prowadziła rozgrywki i żeby robiła biznes, a zyskami dzieliła się z innymi klubami. Cały czas jesteśmy termu wierni i Ekstraklasie pomagamy. - Widzę natomiast, że Ekstraklasa się wzmocniła i obudowała i przestało jej to wystarczać. Chciałaby też mieć wpływ na to, co się dzieje w PZPN-ie. Ja uważam, że to jest kompletny błąd. To co ich dotyczy, dzieje się u nich i my im w tym nie przeszkadzamy. Wręcz przeciwnie. Obojętnie, o co nas poproszą, to dostają z obowiązującymi zasadami. Natomiast ich chęć powrotu do PZPN-u i przejęcia władzy w związku, powoduje, że środowisko się zwarło i jest uważne. Stan równowagi musi być. - Ekstraklasa ma swoją spółkę, a PZPN nie może dbać o interesy dwóch-trzech klubów, tylko całej polskiej piłki. Każdego tygodnia w Polsce odbywa się około siedmiu tysięcy spotkań, a meczów Ekstraklasy jest tylko osiem. Dlatego mamy inną perspektywę, choć wiemy, że te osiem ma inną wagę. - Różnica poglądów jest gwarancją progresu, dlatego my się na nikogo nie obrażamy. Nie jest tak źle, jak niektórzy myślą. Widzew Łódź próbuje odbudować pozycję. Chwyciła mnie za serce opowieść Władysława Puchalskiego. Klub nie mający sponsora, borykający się z problemami w III lidze, na rundę wiosenną sprzedał cztery tysiące karnetów! - Na dodatek ciężko Widzewowi będzie awansować, bo do ŁKS-u traci duży dystans. Popularność tego klubu pokazuje, że jest potrzeba identyfikacji z klubem, które mają swoją piękną historię. Nie mamy zbyt wielu takich klubów: Widzew, Wisła, Lech, Górnik. Widzewskiej braci jest dużo. Widzew ma chęć się odbudować, tym bardziej, że na ukończeniu jest fantastyczny stadion. Szkoda, że ten wielki biznes się od tej piłki odwraca. - Z drugiej strony, nie ma się co dziwić. Mamy takie przepisy, które odpychają biznes. May nieuregulowane ustawy, jak choćby ta o bezpieczeństwie imprez masowych. Kilka innych ustaw też nie sprzyja rozwojowi sportu. - Po co bogatemu człowiekowi dzisiaj wziąć klub? Wziąć na siebie taką odpowiedzialność to jest problem. Od razu chcą cię uzależnić od kibiców, oni czasami by chcieli rządzić. Muszą być zachowane pewne wartości: kibice są od kibicowania, lekarz od leczenia, trener od trenowania, piłkarz od grania. U nas te wartości się czasami gubią po drodze. - Najważniejsze, że jest zapotrzebowanie na piłkę w Polsce, chociaż my do końca sobie jeszcze nie uświadomiliśmy, na czym ona ma polegać. Bo na razie idziemy dwa kroki do przodu, a jeden do tyłu i to do niczego dobrego nie doprowadzi.