Andrzej Klemba, Interia: Jak do tego doszło, że zacząłeś współpracować z trenerem Smudą? Marcin Broniszewski, trener Mazura Karczew: Oczywiście znałem trenera dużo wczesnej, a to też dlatego, że kumplował się z moim ojcem Mieczysławem, a mój brat pomagał mu podczas formalności przy podpisywaniu kontraktów. Kiedy w 2009 roku objął Zagłębie Lubin po Andrzeju Lesiaku, ja już wtedy tam byłem. Mógł mnie pożegnać, ale ze względu na to, że znał się z moim ojcem i bratem, to mnie zostawił. Nie będę się tego wypierał, to dzięki ich relacjom mogłem sprawdzić się u trenera Smudy. Chyba dałem radę, bo potem zabierał mnie do kolejnych klubów Wisły, Górnika Łęczna, Widzewa czy do Niemiec. Trochę tych miejsc zwiedziłem z trenerem. To był piękny czas. Ale najpierw do reprezentacji Polski. - Tak, powierzył mi rolę analityka. Miałem zebrać tyle informacji, ile się tylko da o reprezentacji Grecji. Kim był dla ciebie trener Smuda? - Niezwykle ważną osobą. Po pierwsze pozwolił mi zaistnieć na rynku profesjonalnej piłki i nieważne, że w roli asystenta. Nawet te półtora roku w 2 Bundeslidze pozwoliło mi się bardzo rozwinąć. To była zupełnie inna perspektywa i świetne doświadczenie. Po tylu latach współpracy nasze relacje były nie tylko zawodowe, ale też stały się prywatne. Darzył mnie ogromnym zaufaniem, a z opowieści wiem, że zdobyć jego zaufanie było naprawdę trudno. Mogłem na niego liczyć, a on na mnie. To był fajny gość, po prostu. Żarty były na porządku dziennym i to jak on opowiadał anegdoty. Wbrew opinii niektórych, był bardzo życzliwym człowiekiem. I do tego wrażliwym, choć w piłce nie możesz tego za bardzo okazywać. W szatni był bardzo zdecydowany, ale sam widział, jak zmieniają się piłkarze i zrozumiał, że nie może już straszyć swoim mocnym podejściem. Lepiej ugryźć się w język niż za dużo powiedzieć. Jedna z moich ulubionych anegdot dotyczy waszego przyjazdu do klubu z Ratyzbony. - Rzeczywiście, często to był humor sytuacyjny. Pojechaliśmy do Ratyzbony i na miejscu okazało się, że jest zaprojektowany nowy stadion z bazą treningową, ale jeszcze nie jest gotowy. Musieliśmy korzystać z obiektu, który zdecydowanie lata świetności miał za sobą. Zresztą klub zwykle grał na trzecim lub czwartym poziomie. Oglądamy ten obiekt i prowadzą nas do szatni. Schodzimy do piwnicy, idziemy jakimś wąskim korytarzem i trener mówi w swoim stylu: "Broniu, ale żeśmy się wpier.....li". Nie dało się nie śmiać. Wchodzimy do pokoju trenerów i dodał tylko" "Tu będzie wesoło". A jak w końcu było z twoim słynnym raportem o Grekach? - Trener bardzo poważnie podchodził do Euro 2012. Przyjechałem do niego, przywiozłem raport, który liczył 900 stron i nie wiedziałem, co selekcjoner z nim zrobi. Ja wykonałem swoje prace. Analiza była bardzo dokładna i tak naprawdę to była bardziej wiedza dla asystentów. Oni powinni się z nią zapoznać. Usiedliśmy i zjedliśmy kolację. Widział, że jestem napakowany wiedzą i chcą się tym podzielić. Trener mówi jednak: "Pojedli, popili, to jedź już Marcin, byś po nocy nie jechał". Choroba trenera była dość mocno skrywana. Niewiele osób o niej wiedziało. - Tak, trener w takich sytuacjach nie chciał, by opowiadać o chorobie. Nie dziwię mu się. Ja byłem w miarę na bieżąco, ale też nie było powodu, by się dzielić tą wiedzą. Straciłeś... - Kumpla. Nie ma go już. Pomógł mi w życiu bardzo, a ja nie zdążyłem mu podziękować... Rozmawiał Andrzej Klemba