Na mistrzostwach świata zagrał w 21 spotkaniach, zdobył dwa medale. Z bliska obserwował najlepsze chwile w historii polskiej piłki nożnej w latach 1974-1982, pracował z najwybitniejszymi trenerami: Kazimierzem Górskim, Antonim Piechniczkiem, Jackiem Gmochem. Widział wzrost i upadek polskiej piłki. Władysław Żmuda mówi o tym w wywiadzie z Interią z okazji wydania jego biografii "A ty będziesz piłkarzem". Olgierd Kwiatkowski, Interia: Ukazuje się właśnie pańska - napisana wspólnie z Dariuszem Kurowskim - biografia "A ty będziesz piłkarzem". Właściwie to powinienem zadać pytanie nie o to dlaczego, ale dlaczego tak późno ją przygotowaliście? Władysław Żmuda, dwukrotny medalista mistrzostw świata, na mundialach rozegrał 21 meczów, najwięcej z reprezentantów Polski: Moje wspomnienia były gotowe w połowie siedem lat temu. Nie mieliśmy czasu, żeby dokończyć książkę, ja też trochę się zastanawiałem nad tym, jak ma wyglądać dalszy ciąg. Czas mijał, widzę, że młode pokolenie zapomina o naszych występach, o nas i o tym, jak żyliśmy. Chciałem pokazać, jak inne były nasze dzieciństwo i młodość, jak inna niż dziś była piłka nożna w tamtym okresie. Zainspirował pana Andrzej Szarmach, który z Jackiem Kurowskim wydał bardzo mocny wywiad-rzekę? - Były też biografie Kazia Deyny, Grzesia Lato, Janka Tomaszewskiego, Włodka Lubańskiego. Nie miałem takiego parcia jak oni, by to wszystko co widziałem i przeżyłem spisać. Naszła mnie jednak w końcu refleksja, że może warto. Miałem trochę czasu, to się zdecydowałem. To są zapewne miłe wspomnienia, bo pana kariera była wyjątkowa - dwa medale mistrzostw świata, medal olimpijski, występy na czterech mundialach, znaczące wyniki w klubach. - Przede wszystkim są to szczere wspomnienia. Nigdy nie owijałem w bawełnę. Mówiłem prosto z mostu. Z jednej strony starałem się pokazać tamtą szaroburą rzeczywistość Polski, absurdalne przepisy w piłce nożnej jak ten, że nie mogliśmy wyjeżdżać do zagranicznych klubów do ukończenia 30. potem do 28. roku życia. Ale były przede wszystkim sukcesy. Trafiłem na czas, w którym nasza reprezentacja miała największe osiągnięcia. I pan jako jedyny grał tak długo - od 1973 do 1986 roku. - Debiut miałem po meczu na Wembley, na wyjeździe z Irlandią. Jak nie miałem kontuzji, to zawsze byłem powoływany. Uzbierało się 91 meczów. Nawet dla mnie niespodzianką było to, że dostałem powołanie na mundial w 1974 roku. To był przełom w mojej karierze. Ja, młody chłopak, który nie grał w meczach eliminacyjnych, jedzie na mistrzostwa świata, a potem trener Kazimierz Górski wystawia mnie od pierwszego meczu w pierwszym składzie. Na mundialu! Co kierowało panem Kazimierzem, że panu tak zaufał? - Po latach często się spotykaliśmy. Rozmawialiśmy na ten temat, a ja zawsze zadawałem mu to pytanie: "Panie Kazimierzu, niewielu trenerów zdecydowałoby się na taki krok - postawić na młodego, bez doświadczenia i to na tak odpowiedzialnej pozycji, na środku obrony." Kazimierz Górski odpowiadał w swoim stylu: "Niech to zostanie tajemnicą mundialu". Nie bał się pan wejścia do tej grupy, gdzie dominowali starsi, doświadczeni piłkarze: Deyna, Gorgoń, Kasperczak? - Miałem bardzo bogate doświadczenie z reprezentacji juniorów. Grałem w kadrze młodzieżowej Andrzeja Strejlaua, a potem w 1972 roku w Hiszpanii z drużyną prowadzoną przez Mariana Szczechowicza zdobyliśmy brązowy medal na mistrzostwach Europy. Jeszcze pod koniec lat 60. byłem powoływany na centralne zgrupowania zdolnych piłkarzy na warszawskich Bielanach. Zajęcia prowadzili trenerzy Talaga, Strejlau. Trenowaliśmy przez miesiąc, bardzo dużo mi to pomogło. W kadrze młodzieżowej do lat 23 grałem jako 19-latek. Nie miałem problemu, by grać i żyć ze starszymi. W pierwszej reprezentacji od razu dostałem pokój z Kazimierzem Deyną. Uczestniczył pan w czterech turniejach mistrzostw świata. Zacznijmy od 1974 roku i może od afery z meczem z Włochami i przyjęciem pieniędzy przez Roberta Gadochę od Argentyńczyków. - W tej sprawie najwięcej do powiedzenia miał Grzegorz Lato. Grzesio grał potem w Meksyku z piłkarzem reprezentacji Argentyny Rubenem Ayalą, który mu powiedział, jak to było i o tym, że pieniądze od Argentyńczyków dostał Gadocha. W tej sprawie ciekawe było - i wspominam to w książce - co innego. W przerwie meczu z Włochami (Polska wywalczyła już awans, od tego, jak zagra Polska z Włochami decydowało, kto - awansuje z drugiego miejsca - przyp. red.) pojawił się wiceprezes włoskiej federacji z walizką pieniędzy. My byliśmy w szatni i nie mieliśmy o tym pojęcia, ale rezerwowi to widzieli. Darek Kurowski wszystko to potwierdził. Włosi też oferowali pieniądze. Decydujący o awansie do finału "mecz na wodzie" z Niemcami powinien się odbyć? - Nie, a w każdym razie, gdyby się odbył w normalnych warunkach, gralibyśmy w finale. Mieliśmy więc atutów niż Niemcy. Dwa, trzy podania i stwarzaliśmy zagrożenia, Nasze skrzydła: Lato, Gadocha, Szarmach, którego niestety w tym meczu zabrakło, były postrachem dla rywali. Pogoda nam nie sprzyjała. Mieliśmy okazje, nie wykorzystaliśmy ich, świetnie bronił Sepp Maier. Do Argentyny w 1978 roku jechaliście po medal, może nawet po złoty. Co takiego się stało, że nie wyszło? - Mieliśmy doświadczonych piłkarzy, z medalami mistrzostw świata i olimpijskim na koncie, plus kilku młodych, obiecujących zawodników jak: Zbigniew Boniek, Andrzej Iwan, Adam Nawałka. Świetna drużyna. Trener Gmoch robił za dużo roszad w składzie. Boniek nie grał na początku turnieju. Trener nie wiedział czy wystawiać Szarmacha, czy Lubańskiego. W drużynie siadła atmosfera, bo atmosferę robią wyniki, a my się męczyliśmy. Potem przyszedł mecz z Argentyną i niewykorzystany karny Kazia Deyny. Jak po tym zdarzeniu czuł się Deyna? - Był załamany. Byliśmy razem w pokoju. Nie chciał nic o tym mówić, ja go nawet nie pytałem. Gdyby strzelił tego karnego, może inaczej wszystko by poszło. Był konflikt Boniek - Deyna? - Było spięcie między nimi przy stole do ping ponga. Ale młody Boniek nie był odrzucany przez starszych. Zapraszali go do gry w pokera, w tym Deyna, bo Kaziu zawsze do gry w karty był pierwszy. Wszystko to wyolbrzymiano. Zibi miał swój charakter i niektórzy odbierali to jako skłonność do kłótni, ale tak nie było. Czuje pan niedosyt po mundialu w 1982 roku? Czy wtedy było bliżej finału, czy w 1974 roku? - Dwa razy miałem szansę na finał mistrzostwo świata, dwa razy się nie udało i dwa razy o ten finał nie grał Szarmach. W Hiszpanii odstawił go trener Piechniczek. A on, czy to był mecz towarzyski, czy bardziej poważny, zawsze strzelał gole. Kiedy wyjechałem do Włoch, kilka razy się spotkałem z włoskimi zawodnikami, którzy grali w tym meczu i mówili, że odetchnęli z ulgą, gdy dowiedzieli się, że "Diabeł" nie gra. Strasznie się bali Szarmacha. Zabrakło też Bońka, ale on był zdyskwalifikowany. Brak przygotowań i meczów sparingowych z reprezentacjami, hotel bez klimatyzacji na miejscu w Hiszpanii - ten mundial w 1982 nie miał prawa się udać, a wróciliście z medalem. - Działacze nie wierzyli w naszą reprezentację. Do głowy im nie przyszło, że tak daleko możemy zajść. W Polsce był stan wojenny, inne reprezentacje nas bojkotowały, graliśmy mecze z drużynami klubowymi. W Hiszpanii naszym rywalem był klimat. Było strasznie gorąco, a większość meczów graliśmy o 17.30. Hotel mieliśmy bez klimatyzacji. Męczyliśmy się. Jedni spali w wannie z zimną wodą, inni moczyli prześcieradła z zimną wodą. Dziś to nie do pomyślenia, żeby reprezentacja miała takie warunki przed meczami. Wiele osób mówiło, że na mundial w Meksyku w 1986 roku pojechał pan za zasługi. - Grałem wtedy w drugoligowym Cremonese. Rozgrywki trwały w czasie mundialu. Prezes klubu specjalnie wysłał kogoś do Polski, by ten omówił sprawę mojego powołania. Nie chciał, żebym jechał do Meksyku. Mówił mi, że ja mam najwyższy kontrakt w drużynie, a jadę sobie na wycieczkę. Pojechałem. Może i po to, żeby pobić rekord. Gdy zagrałem przeciw Brazylii, byłem zawodnikiem z największą liczbą meczów na mundialu. To było moje 21. spotkanie na mistrzostwach świata. Na przykładzie Roberta Lewandowskiego dziś widzimy, że rekordy w piłce też są ważne. W 1974 roku był pan jednym z najmłodszych piłkarzy w kadrze, w 1986 - najstarszym. Dobrze się pan czuł z młodymi? - Nie miałem z tym problemu. W pokoju byłem z Jackiem Kazimierskim, Ryśkiem Tarasiewiczem. Lubiliśmy się. Większy problem miałem z tym, że widziałem, że to był schyłek wielkiej polskiej piłki reprezentacyjnej. Potem wyników nie mieliśmy przez kilkanaście lat. Następny awans na mundial polska kadra wywalczyła w 2002 roku. Pan był na tych mistrzostwach jako jeden z asystentów Jerzego Engela. - Awans wywalczyliśmy w spektakularny sposób. Liczyliśmy, że ten zespół wypali. Ale może zabrakło trochę motywacji, za dużo było tych reklam, z zupkami, telefonami komórkowymi, szumu wokół, nikt tego nie uregulował. W reprezentacyjnej piłce brał pan udział w jednej z najsłynniejszych afer zwaną "aferą na Okęciu". Józef Młynarczyk przyjechał pijany na lotnisko przed odlotem do Rzymu na mecz eliminacji MŚ z Maltą. Ujęliście się za nim: pan, Zbigniew Boniek, śp. Stanisław Terlecki. Spadły na was drakońskie kary. - Z perspektywy czasu mieliśmy rację, że postawiliśmy się i broniliśmy kolegi. Józek potem zabłysnął na mistrzostwach świata. A nas wtedy działacze i dziennikarze nazwali "bandą czworga". Mówili, pisali, że trzeba nas dożywotnio zdyskwalifikować. Wyobraża pan sobie dziś taką reakcję? Posypałyby się kary finansowe i już. Często stawiam sobie pytanie, dlaczego ukarano nas skoro wszyscy, cała drużyna, ujęła się za Józkiem. I jaka jest odpowiedź? - Ja byłem kapitanem, Staszek Terlecki przywiózł Józka na lotnisko, Bońka uważano za prowodyra. Wybrano nas celowo, bo chciano, by ta sprawa miała silny oddźwięk. Lubiliście się bawić? - Piłkarze potrafili się bawić i to jest normalne. Byliśmy młodzi, nie byliśmy grzeczni, pokorni, ale to może była nasza siła. Wiedzieliśmy, że po zabawie potrafimy grać i to z najlepszymi. Mogliśmy się więc też postawić. Po dwóch meczach w Hiszpanii, remisach z Kamerunem i Włochami, poprosiłem trenera o to, żebyśmy wyszli na plażę na piwo. Cały czas siedzieliśmy w pokojach, mieliśmy tego dość. Działacze byli przeciwni, ale poszliśmy na to piwo. Rozluźniliśmy się. To było trzy dni przed meczem z Peru. Może to wyjście zdecydowało o tym, że wygraliśmy 5:1, grając w drugiej połowie koncertowo? Miał pan bogatą karierę klubową, a nie grał pan przecież w Legii Warszawa, Górniku Zabrze? - Z Gwardią Warszawa graliśmy w europejskich pucharach, potem w Śląsku Wrocław i przyszedł czas na Widzew. Wielki Widzew, z którym postawiliśmy się Manchesterowi United i Juventusowi Turyn. Jak popatrzeć na to z dzisiejszej perspektywy, to jest to niewyobrażalne. Potem pojechałem do Włoch. Grałem w Hellas Werona, ale prześladowały mnie kontuzje. O pana transferze zdecydowały dobre wyniki reprezentacji czy Widzewa? - Występy w obu drużynach odegrały swoją rolę. Transfer do Włoch najlepiej świadczył o tym, jak mnie ceniono. We włoskich klubach mogło grać wtedy dwóch obcokrajowców, szukano głównie piłkarzy ofensywnych, bo dobrych obrońców Włosi mieli bardzo dużo. A jednak wybrali mnie. Transfer był skomplikowany. Piszę o tym w książce. Gdyby Daniel Passarella przyszedł do Werony, to ja poszedłbym do Fiorentiny. Ale Passarella poszedł do Fiorentiny, to ja mogłem podpisać kontrakt z Hellas. Wszystko działo się przed mistrzostwami świata w 1982 roku. W reprezentacji największe sukcesy odnosił pan z Jerzym Gorgoniem i Pawłem Janasem u boku. Z kim panu się lepiej grało? - Skoro w obu duetach sięgnęliśmy po medale, to znaczy, że musieliśmy grać na najwyższym poziomie. W meczu z Brazylią w 1974 roku doznałem kontuzji. Na boisko wszedł masażysta i doktor Garlicki. Obaj powiedzieli, że jestem do zmiany. Wtedy Gorgoń schylił się i mówił do mnie: "Władziu nie schodź". Poczułem, że jestem Jurkowi bardzo potrzebny. Z Pawłem mieliśmy idealną współpracę. A jak pan widzi dzisiejszy duet środkowych obrońców na Euro? - Od gry obrońców oczekuje się dużo więcej. Mamy młodego jeszcze Jana Bednarka i doświadczonego Kamila Glika. Bardzo cenię Glika. Długo już gra na najwyższym poziomie. Grał pan z Deyną, Lubańskim, Bońkiem, trójką wybitnych piłkarzy. Mamy dziś równie wybitnego Roberta Lewandowskiego. Czy Lewandowski jest najlepszym polskim piłkarzem w historii, czy będzie pan jednak wierny swojemu pokoleniu i wskaże pan na któregoś z tej trójki? - Robert w klubie osiągnął wszystko i tam ma na pewno lepszych piłkarzy wokół siebie niż w reprezentacji. Brakuje mu medalu na mistrzostwach świata albo na mistrzostwach Europy. Jeśli go zdobędziemy to odpowiem na to pytanie. Rozmawiał Olgierd Kwiatkowski