Trzy dni temu, rankiem po meczu z Meksykiem byłem na spotkaniu selekcjonera z dziennikarzami na treningu reprezentacji Polski. I mogę zapewnić - rozmowa między Czesławem Michniewiczem a przedstawicielami mediów przebiegała w życzliwym, żartobliwym tonie, nawet jeśli selekcjoner był w nastroju do przekomarzania się. Po jej zakończeniu trudno było spodziewać się, że w wypowiedzianych przed chwilą kwestiach może czaić się zalążek konfliktu. Paradoksalnie Michniewicz chciał przecież zrobić ukłon w stronę mediów, samemu wychodząc do nieoficjalnej pogawędki. Na ten dzień nie było zaplanowanych żadnych aktywności medialnych, a trener wyraźnie wziął sobie do serca rady poprzednich selekcjonerów. Wśród nich była pewnie ta, by nie budować wokół siebie i drużyny oblężonej twierdzy. Michniewicz zaczął od niewinnego żartu, pytając, czy dziennikarzom ciężko wytrzymać bez alkoholu. Był to jedynie przytyk, dowcip - być może nie najwyższych lotów - ale mający na celu od początku wprowadzić luźną atmosferę. Umówmy się - w piłkarskiej szatni, ale też i w dziennikarskich pogawędkach, można usłyszeć o wiele "grubsze" docinki. Nikt z obecnych na treningu zresztą się nie obraził. Większość dziennikarzy roześmiała się po słowach selekcjonera, część również odpowiadała dowcipami. Zarzuty, jakie pojawiły się potem w sieci, ale też na piątkowej konferencji prasowej - jakoby selekcjoner zarzucał dziennikarzom pijaństwo - są po prostu absurdalne. Nawet w najmniejszym stopniu nie taki był wydźwięk wypowiedzi selekcjonera. Selekcjoner nie chciał dyskutować Michniewiczowi można było podczas spotkania zarzucić coś innego. Ani przez chwilę nie chciał nawet wejść w poważną dyskusję z dziennikarzami, zbywając ich pytania dowcipami lub retoryką, polegającą na odbijaniu piłeczki. Między wierszami dało się wyczuć, że Michniewicz jest nerwowy i zestresowany wagą kolejnych spotkań. Humor nieraz bywa w takich sytuacjach mechanizmem obronnym. - Pokażcie mi ofensywniejszy skład od tego, który wystawiłem - mówił prowokacyjnie, jakby oczekując dyskusji. - Drugiego napastnika - usłyszał w odpowiedzi, lecz tylko rozkładał ręce. - Ale za kogo? - odpierał. Nikomu nie udało się też przekonać trenera, że wystawienie ofensywnych piłkarzy nie gwarantuje ofensywnej gry, skoro plan na mecz był skrajnie przeciwny. Przytaczaliśmy statystki długich podań, ale trener wyraźnie nie był skory wchodzić w merytoryczną polemikę. Wyglądało to tak, jakby wszelkie pytania o styl gry Michniewicz traktował jako atak, sprowadzając sprawę do kwestii - nie chcecie "lagi na ‘Lewego’", a więc chcecie tiki-takę. Tylko że przecież pomiędzy parkowaniem autobusu i antyfutbolem a grą Pepa Guardioli jest jeszcze mnóstwo stanów pośrednich. Kadra Adama Nawałki też nie grała pięknie dla oka. To właśnie był futbol pragmatyczny, ze słynnym hasłem "zarówno w defensywie, jak i w ofensywie". Na razie u Michniewicza funkcjonuje tylko "w defensywie". W ofensywie - jest dramat. Kadra nawet nie kreuje sytuacji. W 10 meczach pod wodzą Michniewicza zdobyliśmy tylko 10 bramek, a więc średnio dokładnie jedną na mecz. U Nawałki i Sousy podobną średnią goli na mecz miał sam Robert Lewandowski! Mimo tego trener, mając do dyspozycji Piotra Zielińskiego i Roberta Lewandowskiego, a na ławce Arkadiusza Milika i dwóch innych niezłych napastników trwa w przekonaniu, że podczas meczu trzeba czekać na "złote momenty", jak rzut karny Lewandowskiego. Tylko, że nawet z "jedenastką" Polska wykreowała sobie mniej sytuacji od Arabii Saudyjskiej przeciwko Argentynie, czy Japonia przeciw Niemcom. Zrobiło się nerwowo... Dzień później, na czwartkowej konferencji prasowej, dało się już wyczuć nerwową atmosferę. Temat zaczął żyć własnym życiem i obie strony poczuły się zaatakowane. Trener Michniewicz wprost zarzucił dziennikarzom, że przekręcili jego słowa. Ci w sieci odpowiadali nagraniami z rozmowy, na których słychać cytowane kwestie. W piątek rzecznik prasowy Jakub Kwiatkowski w ogóle nie chciał rozmawiać na konferencji na ten temat, a później próbował uciąć pytanie Izy Koprowiak. - Chciałam zapytać, czy robienie z nas dziennikarzy wrogów kadry, pijaków i manipulantów... - nie zdążyła dokończyć, gdy rzecznik przerwał jej wypowiedź. Po kilku głosach sprzeciwu Czesław Michniewicz zdecydował się jednak udzielić odpowiedzi. - Odbyła się rozmowa po meczu. Porozmawialiśmy w luźnej atmosferze, pożartowaliśmy. Okazuje się, że nie warto żartować, bo z tych żartów powstają problemy. Więc nie będę z wami żartował - zaczął groźnie selekcjoner. - Jeśli chodzi o mnie, nic złego się nie stało. Drużyna też tego źle nie odbiera i niepotrzebnie tworzycie drugą, inną rzeczywistość, niż wtedy na treningu, bo nic złego się nie stało. Rozstawaliśmy się w miłej atmosferze, wszyscy się uśmiechali i nagle się robi z tego problem. Zupełnie niepotrzebnie - analizował. Zapowiedział, że mocno ograniczy swoje nieoficjalnie kontakty z mediami. - Żarty się skończyły i nie będziemy po prostu żartować. Będziemy rozmawiać oficjalnie. To nie znaczy, że będziemy rozmawiać na zasadzie kontrastu, że wy mnie będziecie pouczać, albo ja was będę pouczał. Każdy ma swoją rolę do wykonania - określi Michniewicz. Konflikt z niczego Całą sprawę można chyba najtrafniej określić burzy w szklance wody. Sytuacją, która wzięła się z niczego - w wyniku połączenia szarganych nerwów, niedopowiedzeń i nieporozumień. Trener, choć twierdzi, że nie czyta prasy, cały czas na bieżąco odpowiada na pojawiające się w niej zarzuty. Musi jednak pamiętać, że na oblężonej twierdzy nikt jeszcze nie zbudował silnej reprezentacji Polski. Gra jego kadry mocno przypomina już obraz kadry Jerzego Brzęczka. Niech atmosfera wokół drużyny także nie stanie się podobna. W tej sytuacji widać jak na dłoni, jak niewiele potrzeba, by w momencie tak wielkiej presji wytrącić drużynę i jej selekcjonera z równowagi. To zresztą scenariusz, który przerabialiśmy już na większości wielkich turniejów - mając w pamięci choćby wysyłanie na konferencję prasowe kucharza za Pawła Janasa, czy atmosferę wokół drużyn Jerzego Engela i Franciszka Smudy. Ważne, byśmy i na tych mistrzostwach nie poszli tą drogą, bo ten sposób już sprawdzaliśmy. Prowadzi do klęski. Z Dohy Wojciech Górski, Interia