Spójrzmy na to teoretycznie - Szymon Marciniak niczego nie wygrał. Nie strzelił gola, nie miał asysty, nie wybronił karnego (co najwyżej - podyktował), nie zdobył tytułu i nie pokonał żadnego przeciwnika. A jednak został powitany jak bohater, jako jedyna polska reprezentacja na najwyższym poziomie mistrzostw świata i Polak, który zaszedł najdalej. Jego nominacja do prowadzenia finału była niczym werdykt konklawe, stałą się uosobieniem sukcesu. Polski sędzia stał się największym polskim sukcesem na mundialu, chociaż nie brał udziału w rywalizacji o tytuł. Doszedł jednak daleko dzięki swojej pracy. Uzyskał do tego pozycję substytutu sukcesu czysto sportowego i odtrutki na to, co stało się wokół mundialu, który okazał się dla nas toksyczny. Pierwsze wyjście Polaków z grupy mistrzostw świata od 36 lat przyćmione zostało gradową chmurą, jaka nadciągnęła nad polską kadrę i trenera Czesława Michniewicza. Gdyby ktoś przed mundialem stwierdził, że tak długo wyczekiwane i tak upragnione wyjście z grupy skończy się odejściem selekcjonera, trudno byłoby w to uwierzyć. W ogóle dość trudno ułożyć sobie logicznie w głowie wszystko, co wydarzyło się wokół polskiej kadry na tych mistrzostwach. Szymon Marciniak to polskie marzenie o sukcesie Na tym tle Szymon Marciniak zyskuje tym bardziej. On nie tylko doszedł najdalej i znalazł się w finale obok największych potęg, co było równoznaczne z przyklejeniem mu łatki najwyższej jakości. On także stał się jednoznaczny w ocenach. Jego występ na mundialu nie podlegał relatywizacji, nie był niejednoznaczny ani dyskusyjny. Był prosty, jasny i logiczny. Dał się łatwo skonsumować i zrozumieć. Pomogli tez Francuzi, którzy obniżyli noty dla sędziego Marciniaka i zarzucili mu błędy w meczu finałowym, w tym uznanie decydującej bramki dla Argentyny mimo wbiegnięcia na murawę graczy z ławki rezerwowych. I tu miało miejsce bardzo ciekawe zjawisko - uderzenie w Szymona Marciniaka zjednoczyło Polaków. Chociaż na co dzień płocki arbiter nie przez wszystkich w kraju był kochany i niezależnie od tego, czy gwizdnął coś kiedyś w lidze przeciwko któremuś z ukochanych klubów, kibice poczuli się zobowiązani stanąć w jego narodowej obronie. W myśl zasady: to my tu świętujemy obecność Polski na najwyższym szczeblu mundialu, a ktoś próbuje to podważyć. Efekt był taki, że sceny powitania Szymona Marciniaka i jego zespołu na lotnisku w Warszawie wyglądały kuriozalnie, jakby przyjechała gwiazda rocka. Działo się tak w kontraście do piłkarzy, wysiadających gdzieś po cichu, na lotnisku wojskwowym. Szymon Marciniak pokazał, jak wielki tkwi w Polakach głód sukcesów piłkarskich, jak ogromnie ich brakuje, wreszcie że występ biało-czerwonych piłkarzy na mundialu w Katarze w żadnym razie tego głodu nie zaspokoił.